17.11.2013

Nieedytowany, surowy post emocjonalny [marudzenie?]

Czuję się ciężka i nieprzejrzysta. Śmieję się, i to jest takie, jak wykute w cemencie. Zawsze pod wszystkimi przejawami tkwi zmęczenie. Umysł jak fiszki na tych dawniejszych tablicach dworcowych: wybija godzina i szszszsz, wymieniają się miejscami tysiące małych prostokątów [na każdym cyfra lub litera]. Tasują się jak karty, każdy we własnej przegrodzie. Trudno ułożyć z tych znaków sens czy zapamiętać je na dłużej. Tak mam z myślami i skojarzeniami dzisiaj. Obraz- zapach-sytuacja-miejsce, szszszsz, ale co...?

Dzieje się wiele w Świecie Realnym, ale na raze nie mam sposobu, żeby złapać moje fiszki, oprawić je i opisać. Jestem po prostu pomiędzy nie wrzucona.

Nie mam ochoty kąpać się, układać włosów, robić makijażu, dobierać ubrań. Ledwo docieram do pracy na czas. Wydzieram z siebie jakieśtam przejawy kreatywności. Nie wiem, gdze jestem. Nie mam sił się odzywać, ale czuję się też samotna, więc chciałabym. Rozmawiam z takim kompletnym echem: te rozmowy i tak mnie nie zapełniają, są rozdzierające.

Coś się zmienia, emocje przechodzą z wnętrza na zewnątrz. Doktorek mówi :"kolejna faza terapii".  Mówi rownież, że jeśli będę się nadal zachowywać tak, jak teraz, zawsze już zostanę sama. Albowiem mam niezmiernie wysokie wymagania w stosunku do bliskich [nigdy nie myślałam, że one są wysokie!] .  Myślę czarno - biało. Tysiące razy czytałam o tym zjawisku i zawsze mówiłam w duchu, co za absurd, jakim cudem ci ludzie nie wiedzą, że robią coś tak głupiego? Tymczasem okazuje się, że funkcjonuję w systemie biegunowym, i to jeszcze jak! Byłam taka niesamowicie cwana, że umknął mi prosty fakt : gdyby ludzie zaburzeni mogli widzieć, że są zaburzeni, nie byliby więcej zaburzeni, bo mogliby realnie ocenić swoje zachowania, wyłapywać mechanizmy i opracować je odpowiednio. Robię więc wiele rzeczy, nad których opisami kiwałam głową z dezaprobatą, i dopiero obcy człowiek - spec-uświadamia mi to powoli.

Skrajnie reaguję na najmniejsze choćby [lub wyimaginowane] elementy opuszczenia. Nawet idiotyzmy w stylu "umawiam się z kimś na rozmowę online, po czym ten człowiek daje znać, że jednak nie może" są dramatem. O, wtedy od razu go nienawidzę! Tak strasznie! [A naprawdę idę rozpaczać].
I smętny paradoks : przez całe życie pewna byłam, że ze mnie taki świetny obserwator! Tymczasem wyszło na jaw - obserwuję wyłącznie wewnątrz własnych, sztywnych ustaleń. Nie wykraczam poza nie. Ba, nie mam wręcz pojęcia, że jest cokolwiek poza nimi!  Poważnie, nie rozumiem tego wszystkiego. Doktorek tłumaczy, a ja czuję, że to [na razie] wykracza poza moje zdolności pojmowania. Rozumiem wyrazy, którymi on się posługuje, ale całość interpretacji sprawia tylko, że kolory się nagle przejaskrawiają, pole widzenia kurczy, a ja przestaję słyszeć/zapamiętywać słowa. Panika, lęk i puste miejsce.

I najnowsze odkrycie, które mnie wręcz dobiło - posługuję się innymi lub zbyt dosłownymi znaczeniami pojęć. Ja, taka dumna z własnej bezbłędnej polszczyzny!  Rację miała wykładowczyni z uniwersytetu, która powiedziała kiedyś, że łączę wyrazy jak obcokrajowiec. Oto, dlaczego. To nie oryginalność, tylko przeciwnie.. .
Na razie nie wiem, jak z tego wszystkiego budować. Jestem zgubiona i zasmucona. Nastrój typu: "kto mi powie, co robić, kto mi wytłumaczy, kto zaopiekuje się mną odpowiednio?"

Terapia męczy; po raz pierwszy od jej rozpoczęcia myślałam o tym, by zrezygnować. Ta robota, to całe grzebanie-się-w, jest wyczerpująca i nigdy nie ustaje. Kiedy byłam jeszcze nieświadoma, żyło mi się lepiej. Z daleka nikt nie potrafił zauważyć, jak bardzo jestem [wybaczcie brzydki kolokwializm] rozjebana. Tak, roz-je-ba-na. A teraz to widać, bo emocje się wylewają.

Wpadłam w pełną panikę ze słowotokiem u fryzjera, bo mieszanka, którą sporządzono, wydawała mi się granatowozielona [nie była taka w ogóle]. Fryzjerka stwierdzila, że następnym razem weźmie kilka tabletek uspokajających, zanim zacznie się zajmować moimi włosami,i mi też da.
Wpadłam w panikę u kosmetyczki - farbowała mi rzęsy henną, piekło, kazałam zmywać, strzeliłam monolog. Piekielny klient.

Rozbiłam kafel na ścianie w łazience [kopnęłam w obudowę wanny, stłukł się].
 Byłam dla niektórych ludzi paskudna, a teraz za nimi tęsknię.

Czuję się.... czuję się zupełnie sama, mimo, że realnie na to patrząc nigdy nie bywam sama. Och, kurwa, to się nigdy nie zmieni? Nie chcę już mieć usterki osobowości. Chciałabym być kompletnym "normalsem", kobietą dyskutującą o makijażu i ekscytującą się przecenami kiełbasy wiejskiej w hipermarkecie. Chciałabym mieć to całe przyziemne, mięsiste życie.

11.11.2013

O się przywiązywaniu do miejsc.


[Notatki z 8/07/013 - zmieniłam pokój na inny w obrębie tego samego mieszkania. To wprawiło mnie w panikę, odrealniła się przestrzeń, autentycznie widziałam całe mieszkanie jako zupełnie inne, obce miejsce. Zlały się ze sobą strony, nie rozpoznawałam terenu ani zapachów wnętrza. Minął ponad miesiąc, nim przywykłam ponownie mimo, że technicznie to były przenosiny na drugą stronę korytarza]. 


To nie jest już teraz prawdziwa kawa. 
To nie jest już teraz prawdziwy pokój [ani nie-pokój, choć tu akurat mowa o pomieszczeniu].

To nie jest już teraz, to nie jest już teraz.

Obwąchałam pomieszczenie, które zostawiam. Zrobiłam to na pożegnanie. Tyle się tam wydarzyło - i miłość, i całe miesiące uwięzienia, i mało nie umarłam - a jednak wszystkie historie wyparowały, gdy tylko zabrałam swoje rzeczy z szafek w zeszły piątek. Tak, jakby pokój miał własny mechanizm obronny, a było nim natychmiastowe wypieranie ze ścian, z trzewi [z Kamiennych Tablic, Na Których Wyryto] zapisu zdarzeń pozostawionego kolejno przez wszystkich lokatorów. 

Pootwierałam szuflady małej, ciemnej szafki. Nigdy się nie domykała, wyglądała, jakby ją kto przetrącił, a jednak mieściła wszystko. Kosmetyki. Na tym polu nie został po mnie żaden ślad [inaczej, niż w nowym pokoju, gdzie wkładałam do płytkiego brzucha nowej szafki swoje buteleczki i tubki i cały czas ziała ta szafka olfaktoryczną makietą po innej dziewczynie, która przez dwa lata dzień w dzień robiła zapewne dokładnie to samo, sortowała kremy i toniki; syzyfowe prace]. 

Szuflady zaczęły już proces powracania do swojej pierwotnej nuty - klej, sklejka. Brązowe Wonie Sztuczne, choć się wydają naturalne, bo oswoiły je pozostałości mnóstwa ludzkich głaskań. Szuflada druga - farby i kadzidła. Czuję kadzidła. Tak, ta ma nutę zmienioną, ta mnie pamięta. Pewnie lubiła trzymać w brzuchu te kolorowe drobnostki, teczki z gładkiej skóry, pędzle o subtelnym włosiu. Trzecia szuflada miała w sobie dokumenty i [raz przez chwilę,]bandaż z odciskami boleści: moją współczesną chustę Weroniki, choć nazywam się inaczej. W tej szufladzie gazetowa chrupkość, sklejkowy syntetyk, więcej nic. 


Półki, na których leżały ubrania - to samo. Jeśli węszyć staranniej, wychwytuje nawet czlowiek coś, co można też znaleźć w czeluści mieszkania kawalera albo w szafie kolonijnej. Nie jest to nieprzyjemne, raczej wielokrotne. Wiadomo od razu, że mieszkało tu wiele setek rozmaitych ubrań i że ta przestrzeń nie była tylko moja. Z wierzchu proszek do prania, godziny na słońcu, suchość i nieomal krochmal; pod tą warstewką różnorodność podróżnika. Papierosy i welurowe obicia kanap, trochę obrzydliwe od częstego używania. Przestwór obcości. W  barku pierwotnie przeznaczonym na alkohole leżała zawsze czysta bielizna pościelowa i tam jedynie utrzymała się iluzja spokojnego, letniego popołudnia w domu dziadków; trawa, płótno mocno nasłonecznione, trochę dobrego zmęczenia po deszczu. Moje ręczniki w meblościance. Jeszcze nigdy przedtem nie mieszkałam z meblościanką. W "Seksie w wielkim mieście" pisarka Carrie trzymała swetry w piekarniku. Zaskakujące, jakie głupie pomysły wymusza na człowieku mały metraż. 


Materac ma moje ślady na sobie i sama nie wiem, czy być z nich dumna, czy nie; rude kapnięcia. To po nocy z przekroczoną granicą. Krew była wszędzie, ale z podłogi dało się ją wytrzeć, ze ściany też, ubrania wyrzuciłam, a materac już taki został. Następna lokatorka, widziałam ją, dziewczynka lat dziewiętnaście zmierzające ku trzynastu - czysta buzia, niepozorna, za rękę tatuś i siostrzyczka - ona pomyśli, że to sok porzeczkowy albo kawa i nakryje całość prześcieradłem w różowe kwiatuszki. "Szmata", słyszę w głowie. Chcę to słowo wytrząsnąć, ale nie sposób; poczucie winy, "przecież jej wcale nie znasz!" , a ostatnie "sz" płynnie przechodzi w "szmataszmataszmata".


Gruba, fakturowana zasłona wzdyma się na oknie. Zakrywa te wszystkie fantastyczne neony w oddali, rozbryzgi świetlne przy zachodach słońca. Lubiłam ten pejzaż, był właśnie tak tandetny, jaki zapamiętałam jeszcze z innego świata poprzednich czasów. Neony w kształcie napisów "Centra" i "Marriott", różowy i czerwony na granatowym niebie, bo zawsze był wieczór i wtedy, i teraz; pełznące autobusy ze światłami kierunkowskazów jak lampki choinkowe. Właściwy kierunek, żeby zwrócić twarz i pośledzić, skąd przylatuje mnóstwo maleńkich samolotów. Gdzieś tam jest rzeka, suchy piasek jak z dzieciństwa, spacery z psem i wielka, upojna euforia. I obcość, dużo obcości. Ten widok z okna to wszystkie resztki, ktore mi zostaly po rozpirzonych dawnych strukturach. Ruiny smaczniejsze od oryginału. 

Sznur do bielizny przeciągnięty między gwoździami wbitymi w ścianę. Zrobiłam tak, żeby mieć szafę. Byłam z siebie bardzo dumna wtedy. Kupiłam ten sznur w markecie budowlanym, jeszcze absurdalnie słaba po Złych Czasach, choć sądziłam, że wyglądam doskonale. Pamiętam, że musiałam przystawać, chodząc pomiędzy regalami, i kłaść na ziemi zakupowy koszyk. Wracając do domu dyszałam jak po maratonie, zwyczajna siła zniknęła kompletnie, została wybita, wytrzęsiona i zamazana. Zawiązywałam ten niebieski sznurek na groszkowej ścianie i czułam się jak na survivalu. Przeżyłam i nawet konstruuję, myślałam. Ale to był dopiero początek. 

Tamten pokój zawsze miał w sobie jakąś przyjemną maślaność, a może ja go takim zrobiłam. Załagodziłam mu wszystkie barwy. Stał się kremowy, ecru, złoty i żłótawy, delikatny i lniany. Wszystko tam zgadzało się ze sobą. Nie miał ostrych krawędzi, mimo, że przecież roiły się od nich wszystkie meble. Jak się szybko otworzyło drzwi, pachniał czysto. Mydłem, jakie babcia dawała mi na działce , by zmyć błoto ze stóp. Nagrzana wanienka pełna wody z beczki, liście łopianu, pomidory i żaby. Szeroka przestrzeń, pola z kłosami. Psychodeliczne barwy podniebne. 

W pokoju zamykałam drzwi na złotą klamkę i byłam u siebie.Dojrzewałam zawinięta w czerpany papier. Ten pokój mnie utulił. Teraz muszę go oddać komuś innemu, może tej dziewczynce z warkoczem [nigdy tak nie wyglądałam, nie w tym wieku!]. Ona mu pewnie odda dobrą energię, nie to, co ja, szarpane wzloty i upadki, wycie i destrukcja, ekscytacja, wszystko intensywne do kości do kości tak bardzo, że już nie ma siły później nawet na zwykłe życie. 

Ona ci to odda, pokoju. Ja już nie mogę do ciebie wchodzić, nie jesteś mój. Czuję się tam jak w całkiem innym budynku i obcym miejscu, od kiedy rozebrałam materac z pościeli. 

5.11.2013

Kieliszki.

Na zeszłoroczne urodziny dałam sobie [między innymi] pudło kieliszków. Nóżki do góry, czasze do dołu w kartonowych przegrodach. Sześć. Przetrwały cztery, więc nie trzeba się złościć: szczęśliwa liczba.

Kształt mówi, że są dobre do wody, ewentualnie do czerwonego wina. Każdy mieści niemal pół litra [czegokolwiek]. Wygodnie i elegancko - "wypiłam tylko jeden kieliszek", przecież.

Na pudle wielkimi literami wydrukowano wyraz "LIFESTYLE". Aż trudno nie rozmyślać, czy to obraźliwe, czy tylko sugestia.. .