17.11.2013

Nieedytowany, surowy post emocjonalny [marudzenie?]

Czuję się ciężka i nieprzejrzysta. Śmieję się, i to jest takie, jak wykute w cemencie. Zawsze pod wszystkimi przejawami tkwi zmęczenie. Umysł jak fiszki na tych dawniejszych tablicach dworcowych: wybija godzina i szszszsz, wymieniają się miejscami tysiące małych prostokątów [na każdym cyfra lub litera]. Tasują się jak karty, każdy we własnej przegrodzie. Trudno ułożyć z tych znaków sens czy zapamiętać je na dłużej. Tak mam z myślami i skojarzeniami dzisiaj. Obraz- zapach-sytuacja-miejsce, szszszsz, ale co...?

Dzieje się wiele w Świecie Realnym, ale na raze nie mam sposobu, żeby złapać moje fiszki, oprawić je i opisać. Jestem po prostu pomiędzy nie wrzucona.

Nie mam ochoty kąpać się, układać włosów, robić makijażu, dobierać ubrań. Ledwo docieram do pracy na czas. Wydzieram z siebie jakieśtam przejawy kreatywności. Nie wiem, gdze jestem. Nie mam sił się odzywać, ale czuję się też samotna, więc chciałabym. Rozmawiam z takim kompletnym echem: te rozmowy i tak mnie nie zapełniają, są rozdzierające.

Coś się zmienia, emocje przechodzą z wnętrza na zewnątrz. Doktorek mówi :"kolejna faza terapii".  Mówi rownież, że jeśli będę się nadal zachowywać tak, jak teraz, zawsze już zostanę sama. Albowiem mam niezmiernie wysokie wymagania w stosunku do bliskich [nigdy nie myślałam, że one są wysokie!] .  Myślę czarno - biało. Tysiące razy czytałam o tym zjawisku i zawsze mówiłam w duchu, co za absurd, jakim cudem ci ludzie nie wiedzą, że robią coś tak głupiego? Tymczasem okazuje się, że funkcjonuję w systemie biegunowym, i to jeszcze jak! Byłam taka niesamowicie cwana, że umknął mi prosty fakt : gdyby ludzie zaburzeni mogli widzieć, że są zaburzeni, nie byliby więcej zaburzeni, bo mogliby realnie ocenić swoje zachowania, wyłapywać mechanizmy i opracować je odpowiednio. Robię więc wiele rzeczy, nad których opisami kiwałam głową z dezaprobatą, i dopiero obcy człowiek - spec-uświadamia mi to powoli.

Skrajnie reaguję na najmniejsze choćby [lub wyimaginowane] elementy opuszczenia. Nawet idiotyzmy w stylu "umawiam się z kimś na rozmowę online, po czym ten człowiek daje znać, że jednak nie może" są dramatem. O, wtedy od razu go nienawidzę! Tak strasznie! [A naprawdę idę rozpaczać].
I smętny paradoks : przez całe życie pewna byłam, że ze mnie taki świetny obserwator! Tymczasem wyszło na jaw - obserwuję wyłącznie wewnątrz własnych, sztywnych ustaleń. Nie wykraczam poza nie. Ba, nie mam wręcz pojęcia, że jest cokolwiek poza nimi!  Poważnie, nie rozumiem tego wszystkiego. Doktorek tłumaczy, a ja czuję, że to [na razie] wykracza poza moje zdolności pojmowania. Rozumiem wyrazy, którymi on się posługuje, ale całość interpretacji sprawia tylko, że kolory się nagle przejaskrawiają, pole widzenia kurczy, a ja przestaję słyszeć/zapamiętywać słowa. Panika, lęk i puste miejsce.

I najnowsze odkrycie, które mnie wręcz dobiło - posługuję się innymi lub zbyt dosłownymi znaczeniami pojęć. Ja, taka dumna z własnej bezbłędnej polszczyzny!  Rację miała wykładowczyni z uniwersytetu, która powiedziała kiedyś, że łączę wyrazy jak obcokrajowiec. Oto, dlaczego. To nie oryginalność, tylko przeciwnie.. .
Na razie nie wiem, jak z tego wszystkiego budować. Jestem zgubiona i zasmucona. Nastrój typu: "kto mi powie, co robić, kto mi wytłumaczy, kto zaopiekuje się mną odpowiednio?"

Terapia męczy; po raz pierwszy od jej rozpoczęcia myślałam o tym, by zrezygnować. Ta robota, to całe grzebanie-się-w, jest wyczerpująca i nigdy nie ustaje. Kiedy byłam jeszcze nieświadoma, żyło mi się lepiej. Z daleka nikt nie potrafił zauważyć, jak bardzo jestem [wybaczcie brzydki kolokwializm] rozjebana. Tak, roz-je-ba-na. A teraz to widać, bo emocje się wylewają.

Wpadłam w pełną panikę ze słowotokiem u fryzjera, bo mieszanka, którą sporządzono, wydawała mi się granatowozielona [nie była taka w ogóle]. Fryzjerka stwierdzila, że następnym razem weźmie kilka tabletek uspokajających, zanim zacznie się zajmować moimi włosami,i mi też da.
Wpadłam w panikę u kosmetyczki - farbowała mi rzęsy henną, piekło, kazałam zmywać, strzeliłam monolog. Piekielny klient.

Rozbiłam kafel na ścianie w łazience [kopnęłam w obudowę wanny, stłukł się].
 Byłam dla niektórych ludzi paskudna, a teraz za nimi tęsknię.

Czuję się.... czuję się zupełnie sama, mimo, że realnie na to patrząc nigdy nie bywam sama. Och, kurwa, to się nigdy nie zmieni? Nie chcę już mieć usterki osobowości. Chciałabym być kompletnym "normalsem", kobietą dyskutującą o makijażu i ekscytującą się przecenami kiełbasy wiejskiej w hipermarkecie. Chciałabym mieć to całe przyziemne, mięsiste życie.

11.11.2013

O się przywiązywaniu do miejsc.


[Notatki z 8/07/013 - zmieniłam pokój na inny w obrębie tego samego mieszkania. To wprawiło mnie w panikę, odrealniła się przestrzeń, autentycznie widziałam całe mieszkanie jako zupełnie inne, obce miejsce. Zlały się ze sobą strony, nie rozpoznawałam terenu ani zapachów wnętrza. Minął ponad miesiąc, nim przywykłam ponownie mimo, że technicznie to były przenosiny na drugą stronę korytarza]. 


To nie jest już teraz prawdziwa kawa. 
To nie jest już teraz prawdziwy pokój [ani nie-pokój, choć tu akurat mowa o pomieszczeniu].

To nie jest już teraz, to nie jest już teraz.

Obwąchałam pomieszczenie, które zostawiam. Zrobiłam to na pożegnanie. Tyle się tam wydarzyło - i miłość, i całe miesiące uwięzienia, i mało nie umarłam - a jednak wszystkie historie wyparowały, gdy tylko zabrałam swoje rzeczy z szafek w zeszły piątek. Tak, jakby pokój miał własny mechanizm obronny, a było nim natychmiastowe wypieranie ze ścian, z trzewi [z Kamiennych Tablic, Na Których Wyryto] zapisu zdarzeń pozostawionego kolejno przez wszystkich lokatorów. 

Pootwierałam szuflady małej, ciemnej szafki. Nigdy się nie domykała, wyglądała, jakby ją kto przetrącił, a jednak mieściła wszystko. Kosmetyki. Na tym polu nie został po mnie żaden ślad [inaczej, niż w nowym pokoju, gdzie wkładałam do płytkiego brzucha nowej szafki swoje buteleczki i tubki i cały czas ziała ta szafka olfaktoryczną makietą po innej dziewczynie, która przez dwa lata dzień w dzień robiła zapewne dokładnie to samo, sortowała kremy i toniki; syzyfowe prace]. 

Szuflady zaczęły już proces powracania do swojej pierwotnej nuty - klej, sklejka. Brązowe Wonie Sztuczne, choć się wydają naturalne, bo oswoiły je pozostałości mnóstwa ludzkich głaskań. Szuflada druga - farby i kadzidła. Czuję kadzidła. Tak, ta ma nutę zmienioną, ta mnie pamięta. Pewnie lubiła trzymać w brzuchu te kolorowe drobnostki, teczki z gładkiej skóry, pędzle o subtelnym włosiu. Trzecia szuflada miała w sobie dokumenty i [raz przez chwilę,]bandaż z odciskami boleści: moją współczesną chustę Weroniki, choć nazywam się inaczej. W tej szufladzie gazetowa chrupkość, sklejkowy syntetyk, więcej nic. 


Półki, na których leżały ubrania - to samo. Jeśli węszyć staranniej, wychwytuje nawet czlowiek coś, co można też znaleźć w czeluści mieszkania kawalera albo w szafie kolonijnej. Nie jest to nieprzyjemne, raczej wielokrotne. Wiadomo od razu, że mieszkało tu wiele setek rozmaitych ubrań i że ta przestrzeń nie była tylko moja. Z wierzchu proszek do prania, godziny na słońcu, suchość i nieomal krochmal; pod tą warstewką różnorodność podróżnika. Papierosy i welurowe obicia kanap, trochę obrzydliwe od częstego używania. Przestwór obcości. W  barku pierwotnie przeznaczonym na alkohole leżała zawsze czysta bielizna pościelowa i tam jedynie utrzymała się iluzja spokojnego, letniego popołudnia w domu dziadków; trawa, płótno mocno nasłonecznione, trochę dobrego zmęczenia po deszczu. Moje ręczniki w meblościance. Jeszcze nigdy przedtem nie mieszkałam z meblościanką. W "Seksie w wielkim mieście" pisarka Carrie trzymała swetry w piekarniku. Zaskakujące, jakie głupie pomysły wymusza na człowieku mały metraż. 


Materac ma moje ślady na sobie i sama nie wiem, czy być z nich dumna, czy nie; rude kapnięcia. To po nocy z przekroczoną granicą. Krew była wszędzie, ale z podłogi dało się ją wytrzeć, ze ściany też, ubrania wyrzuciłam, a materac już taki został. Następna lokatorka, widziałam ją, dziewczynka lat dziewiętnaście zmierzające ku trzynastu - czysta buzia, niepozorna, za rękę tatuś i siostrzyczka - ona pomyśli, że to sok porzeczkowy albo kawa i nakryje całość prześcieradłem w różowe kwiatuszki. "Szmata", słyszę w głowie. Chcę to słowo wytrząsnąć, ale nie sposób; poczucie winy, "przecież jej wcale nie znasz!" , a ostatnie "sz" płynnie przechodzi w "szmataszmataszmata".


Gruba, fakturowana zasłona wzdyma się na oknie. Zakrywa te wszystkie fantastyczne neony w oddali, rozbryzgi świetlne przy zachodach słońca. Lubiłam ten pejzaż, był właśnie tak tandetny, jaki zapamiętałam jeszcze z innego świata poprzednich czasów. Neony w kształcie napisów "Centra" i "Marriott", różowy i czerwony na granatowym niebie, bo zawsze był wieczór i wtedy, i teraz; pełznące autobusy ze światłami kierunkowskazów jak lampki choinkowe. Właściwy kierunek, żeby zwrócić twarz i pośledzić, skąd przylatuje mnóstwo maleńkich samolotów. Gdzieś tam jest rzeka, suchy piasek jak z dzieciństwa, spacery z psem i wielka, upojna euforia. I obcość, dużo obcości. Ten widok z okna to wszystkie resztki, ktore mi zostaly po rozpirzonych dawnych strukturach. Ruiny smaczniejsze od oryginału. 

Sznur do bielizny przeciągnięty między gwoździami wbitymi w ścianę. Zrobiłam tak, żeby mieć szafę. Byłam z siebie bardzo dumna wtedy. Kupiłam ten sznur w markecie budowlanym, jeszcze absurdalnie słaba po Złych Czasach, choć sądziłam, że wyglądam doskonale. Pamiętam, że musiałam przystawać, chodząc pomiędzy regalami, i kłaść na ziemi zakupowy koszyk. Wracając do domu dyszałam jak po maratonie, zwyczajna siła zniknęła kompletnie, została wybita, wytrzęsiona i zamazana. Zawiązywałam ten niebieski sznurek na groszkowej ścianie i czułam się jak na survivalu. Przeżyłam i nawet konstruuję, myślałam. Ale to był dopiero początek. 

Tamten pokój zawsze miał w sobie jakąś przyjemną maślaność, a może ja go takim zrobiłam. Załagodziłam mu wszystkie barwy. Stał się kremowy, ecru, złoty i żłótawy, delikatny i lniany. Wszystko tam zgadzało się ze sobą. Nie miał ostrych krawędzi, mimo, że przecież roiły się od nich wszystkie meble. Jak się szybko otworzyło drzwi, pachniał czysto. Mydłem, jakie babcia dawała mi na działce , by zmyć błoto ze stóp. Nagrzana wanienka pełna wody z beczki, liście łopianu, pomidory i żaby. Szeroka przestrzeń, pola z kłosami. Psychodeliczne barwy podniebne. 

W pokoju zamykałam drzwi na złotą klamkę i byłam u siebie.Dojrzewałam zawinięta w czerpany papier. Ten pokój mnie utulił. Teraz muszę go oddać komuś innemu, może tej dziewczynce z warkoczem [nigdy tak nie wyglądałam, nie w tym wieku!]. Ona mu pewnie odda dobrą energię, nie to, co ja, szarpane wzloty i upadki, wycie i destrukcja, ekscytacja, wszystko intensywne do kości do kości tak bardzo, że już nie ma siły później nawet na zwykłe życie. 

Ona ci to odda, pokoju. Ja już nie mogę do ciebie wchodzić, nie jesteś mój. Czuję się tam jak w całkiem innym budynku i obcym miejscu, od kiedy rozebrałam materac z pościeli. 

5.11.2013

Kieliszki.

Na zeszłoroczne urodziny dałam sobie [między innymi] pudło kieliszków. Nóżki do góry, czasze do dołu w kartonowych przegrodach. Sześć. Przetrwały cztery, więc nie trzeba się złościć: szczęśliwa liczba.

Kształt mówi, że są dobre do wody, ewentualnie do czerwonego wina. Każdy mieści niemal pół litra [czegokolwiek]. Wygodnie i elegancko - "wypiłam tylko jeden kieliszek", przecież.

Na pudle wielkimi literami wydrukowano wyraz "LIFESTYLE". Aż trudno nie rozmyślać, czy to obraźliwe, czy tylko sugestia.. .

24.10.2013

Rozmowa z mamą.



- Cześć! Kupiłam sobie dzisiaj bardzo ciekawą książkę - obwieściła mama, gdy odebrałam telefon.

Znam ten rodzaj głosu doskonale: to jeden z jej "intensywnych" głosów. Pełen skupienia, łapczywy, choć dosyć radosny. O, już mam - można ten sposób wymawiania słów nazwać "bożonarodzeniowym". Jest napchany ekscytującym oczekiwaniem na  pyszne detale do zgłębiania.

Definicja "pysznego detalu" jest u mojej mamy specyficzna.

-Kupiłam książkę o borderze! - Od razu zmieniłam kierunek marszu. Złapała mnie w drodze z pracy do domu, ale nie mam zamiaru rozmawiać w mieszkaniu o takich rzeczach, żeby wszyscy słyszeli przez ściany. Park w pobliżu kamienicy się świetnie nadaje do łażenia w kółko. Jest mały, miejscami nieźle oświetlony, całkiem blisko cywilizacji. Niemal bezpieczny, choć zeszłego listopada zaskoczył mnie tam jakiś koszmarny trup [wylazł z mgły i złapał mnie za udo].
Ale bez dygresji.

- Kupiłam książkę o borderze! Jest tam wszystko sklasyfikowane bardzo starannie, opisane rodzaje. Tak, jak się zachowujecie.  I zdałam sobie sprawę, że oba typy w swoim życiu przerobiłam, oba mnie przemieliły! Jeden to [Ojciec, Miłość Życia], drugi [Były Partner, Gigantyczna Fascynacja]!!

... no, tak. Według poprzedniej wersji Były Partner Gigantyczna Fascynacja miał Zespół Aspergera, zdecydowanie.
Mama pożerała publikacje na ten temat, żywiołowo dyskutowała ze specjalistami, robiła gigantyczne 'risercze', poszła na kolejne studia podyplomowe związane z tematem. Prowadziła ze mną wielogodzinne analizy cudzych i własnych mechanizmów działania. Ze mną ,bo jestem nadwornym pojebuskiem. Kiedy pojawiła się sugestia, że mogłabym mieścić się w autystycznym spektrum, była.... zwyczajnie zafascynowana. Wypytywała, obserwowała, wszystko podciągała pod rozmaite objawy. Naczelny diagnosta krajowy.

Teraz nadeszła "era bordera", najwyraźniej. Uważam, że mama za wszelką cenę chce znaleźć jakiekolwiek okoliczności łagodzące dla rozmaitych zachowań Byłego Partnera Gigantycznej Fascynacji, o Ojcu, Miłości Życia nie wspominając. Łatwiej byłoby przyjąć, że obaj są zaburzeni, niż zaakceptować, że z rozmysłem dokonywali swoich - khe- wyborów. No jasne, że byłoby łatwiej!

 Ona nawet nie musi wiedzieć o tym, że źródełko jej "medycznych fascynacji" bije wprost z tej przyczyny. I nie wie, bo tego nie dopuści. W ogóle nie dopuści cudzej wypowiedzi, która trzyma się innej linii myślenia.

Oczywiście nie wytrzymałam i [ani chybi w ramach treningu logicznego postępowania] powiedziałam jej to wszystko.

 Moje rozmowy z mamą, gdy dotyczą tematów drażliwych, często przeradzają się w męczące, stresujące i upierdliwe szermierki słowne. Żadna z nas nie chce ustąpić pola. Ona robi się lodowata, bardzo daleka. Bardzo miażdżąca w cichy, finezyjny sposób. Kompletnie samowystarczalna, odrębna. Nie będzie już więcej zwracała na mnie uwagi, nie potrzebuje martwić się tym, co pomyślę. Sama siebie nakarmi. Jest obok, ponad to.

Gdy tak robi, panikuję bez końca: wrzeszczę, płaczę, biegam wkoło i "puste miejsce" mnie pochłania. Nie potrafię przerwać podobnej rozmowy. Zapominam, kim jestem i że jestem niezależna, dorosła. Zależę w pełni od jej nastroju. "Nie nakręcaj się!"
Piłujemy, piłujemy, nie sposób się porozumieć. Tłukę łbem o ścianę. Ona uznaje, że powinna się bronić przed każdym zdaniem, jakie wyartykułuję. Frustruje mnie to, ale tak bardzo chcę wytłumaczyć... będę tłumaczyła do krwi, nie mogę przestać tłumaczyć. Będę wrzeszczała, będę płakała, będę hiperwentylować i będę, kurwa, tłumaczyć. Musi mnie wpuścić, musi, muszę jej być taka bardzo potrzebna.

Ona cichnie. Zamyka się, emanuje dezaprobatą. Zamyka mnie na zewnątrz, z siebie strząsa. Z gryzącą zjadliwością mówi : "wiesz co, Natalko, chyba skończymy już tę  rozmowę". I zapada cisza. Ja muszę tę ciszę przerwać, cisza wymaga reakcji, z jakiegoś powodu nie odpuszczam, nie mogę przestać mówić, nie mogę przestać, nie mogę przestać, chcę, żeby ona wszystko zrozumiała, dlaczego nie chce...?, chcę, żeby......
"Chcę już skończyć tą rozmowę!!!!! Dobranoc, Natalko". Zawsze zdrobniałe imię, zawsze. Nie znoszę zdrabniania mojego imienia, to przywleka za sobą nastrój nie-odzywania-się-po kłótni, przemykania na palcach. Ciężkie powietrze, postnuklearna persona non grata. Poczucie winy.


A potem znowu rozmawiamy dobrze. Blisko. Jestem wewnątrz.
Ona odmarza. Pyta mnie o zdanie. Dzwoni. Pokazuje pochłaniającą muzykę; cieplarniana atmosfera, białe wino, głowa między dźwiękami. Barwna podszewka świata. Wkłada mi w uszy magiczne historie, tak, że potem długo nie mogę przywyknąć do innych ludzi.  Jak jej nie ma, jestem intelektualnie wygłodzona, chcę, żeby prowadziła. Wszyscy versus my, "my jesteśmy inne". Nietypowe. Ty taka jak ja, autorska kreacja. "No, kto cię tego nauczył?"
Wtedy chcę być znowu dzieciakiem i żeby mi pokazywała te wszystkie obrazy albo wyśmiewała gotowanie obiadów co dnia - lepiej za pieniądze przeznaczone na kotlet jagnięcy kupić bilet do teatru. Chcę potrafić jej słuchać bezkrytycznie, chcę ,żeby pokazała swoją ciepłą, troskliwą stronę. Manipuluję własnymi wypowiedziami, manipuluję swoimi zasobami.

Oczywiście chcę tego tylko w określonym momencie. Potem znowu oddzielam się i robię ciężka, nieprzezroczysta. Z własnego bagażu układam fortecę - nie chcę cudzych wytycznych ani struktur. Jak ona wtedy podejdzie, dostanie bombą. Same niezapomniane, niezałatwione sprawy.

Być może dyskutujemy w podobny sposób, jedynie na końcu odchodzimy każda na przeciwległy biegun.. . Tym trudniej.

Nie mogłam znieść, z jakiego punktu widzenia relacjonowała tę nieszczęsną książkę [i w ogóle z jakiej przyczyny]. Możliwe, że opowiadała całkiem zwyczajnie, ale dla mnie to po prostu zbyt drażliwy temat - zbyt mało jeszcze "przyjęty"- żeby omawiać szczegóły przy kawie. Bolesny wizerunek Bordera Uszkadzacza Partnerek/Partnerów,  Dewastatora Ludzi. Człowiek-Demolka. "Jak się obronić przed borderowymi napadami wściekłości?" "Ponad 70 procent ludzi pozostających w bliskich relacjach z osobą z BPD prędzej czy później potrzebuje pomocy psychologicznej". Statystyki, przeznaczenie, stygmat. Samotny kutas w domku na prerii.

Moja mama, jak mnie atakuje, bo jej mówię, żeby przypatrzyła się znaczeniu rodziny w całej tej tragifarsie.

20.10.2013

Nie umiem spokoju.

Niedziela jest obecnie jedynym dniem, który mam wolny.
Zrobiłam to specjalnie.

Tak bardzo jestem przyzwyczajona do Struktur Narzuconych, że bez nich zaraz wyłazi chaos i panika.

Właściwie powinnam napisać : "jesteśmy przyzwyczajeni" - my, współcześni ludzie. Od najmłodszych lat do czegoś się nas wszystkich zmusza. Przedszkole, długie lata edukacji, praca, obowiązki towarzyskie. Narzucone odgórnie godziny funkcjonowania, kierunki działania, hierarchia, jaką należy poważać. Wszędzie się sławi zalety wolności czy wyboru [lub wręcz jednego i drugiego], ale to cholerny paradoks, bo taka rzecz jak wybór po prostu nie jest dana. Bo są inni ludzie, inne obowiązki, potrzeba przynależności. Można się wściec raz czy drugi, trzy razy albo cztery rozpierdolić życie własne i cudze, ale gdzieś jednak należy koniec końców spróbować zapuścić korzenie.

Ja próbuję. Siatka Elementów Koniecznych została, po dwóch latach ciężkiej pracy, niemalże odbudowana. Znalazłam Miejsce, Przyczynę i Ludzi Coraz Bliżej. Generalnie trwa spokój.

- Gdybyś miała określić napięcie, parę pod czajnikiem na co dzień, jak duże byłoby? - zapytał ostatnio psychiatra [notabene najbardziej ekscentryczno - wiarygodny spec, do którego kiedykolwiek trafilam]. - No, szybko. Sto to największa wartość, dziesięć - najmniejsza. Ile?

-Nie wiem, nie wiem - wiłam się na krześle.

-Jak to, nie wiesz. Ile było wczoraj w pracy? A teraz ile jest?

- Teraz pewnie z osiemdziesiąt, bo siedzę w pańskim gabinecie i to mnie stresuje. Wczoraj... no tak, mam teraz nowe obowiązki, więc dziewięćdziesiąt? Sto? Właściwie co dzień to oscyluje między siedemdziesiąt a sto. Siedemdziesiąt, osiemdziesiąt, sto, siedemdziesiąt, sto, osiemdziesiąt.... - pokazywałam mu ręką, jak się wspina rollercoaster. Góra, dół, wartość pośrednia.

- A więc sto, to nie jest dla ciebie sto - podsumował psychiatra, wstając i uruchamiając ekspres do kawy. Używał kubków o designie bardzo a propos: wyglądały jak zgniecione pięścią w złości.

Pewnie. Jeśli co dzień się przeżywa napięcie maksymalne, ono powszednieje. Można do niego przywyknąć. Nie zna się wtedy innego działania, niż takie pod presją, ze wszystkimi reakcjami przerażonego organizmu. Kiedy ciśnienie maleje, człowiek sam kreuje sytuacje, które je podniosą. Bo chce wrócić do "środowiska", które zna i potrafi czytać. Logiczne.

Jest niedziela, w mieszkaniu spokojność. Mała Kuzynka siedzi obok na kanapie i czyta. Wygląda bardzo domowo, całkiem owinięta kocem. Trochę posmarkuje, bo ktoś przywlókł infekcję jesienną i rozkichał, więc teraz snujemy się wszystkie z mętnymi oczkami jak dzieci w przedszkolu. Współlokatorka A. pichciła przed chwilą kotlety. Pachną przepysznie, trochę po babcinemu. W łazience suszy się pranie. Płyn do płukania - czystość, chrupkość. Uchylony balkon, dobry wiatr, bo dzisiaj dosyć ciepło. Drzewo Gauguina [tak je nazwałam - przypomina rośliny, które Gauguin malował na swoich wyspiarskich obrazach] łysieje cichutko. Widać je z balkonu. Różowawe chmury, autobusy z oddali. Można jeść wieczór, spokojnie przygotować się na jutro.

Więc dlaczego, dlaczego, dlaczego tak niesamowicie mnie "nosi"? Taki swędzący niepokój. Wrażenie, że albo zrobię zaraz coś nieobliczalnego, albo oszaleję. Wyszłabym z domu i poszła wędrować nocą. Działoby się dużo i gęsto, działoby się źle, miałabym gdzie wlać te swoje sprężone emocje, które się produkują znikąd! Wepchnęłabym je gdzieś, a potem bym o nich zapomniała ze wstydu. Poszłabym kupić piwo, żeby mnie otumaniło.
Irytacja taka, że trudno przebywać z ludźmi [ale rozumiem mniej więcej, co się ze mną dzieje, więc naprawdę pilnuję, żeby nie oberwało się nikomu. To nie ich wina]. Pusto i drażniąco, mimo, że wszystko jest na miejscu. Nie odezwę się do nikogo, mimo, że potrzebowałabym chyba czegoś od innych ludzi.... ale czego konkretnie? Mają mnie przytulać? Żadnych pytań, to na pewno. Nie ma być realnego świata, takiego z przerażającymi zadaniami. Chciałabym magii - żeby mnie ktoś zaciągnął do swojego hermetycznego świata pełnego fajerwerków i poprowadził, i napchał na ciasno historiami. Gdybym już byla w tym świecie, po czasie niedługim zaczęłabym wiercić się przyduszona i warczeć, i pluć tymi cudzymi kolorowościami, bo gdzie miejsce dla moich słów? Wiem, że byłoby tak, ale dążenie, które w tym momencie włazi mi na głowę, jest przemożne.

Mam pięć lat, potrzebuję płakać. Nie mogę płakać, nie ma bodźców. Wciąż przeprocesowuję najnowsze odkrycie, jakie poczynilam już dawno, a ujrzałam w pełnej krasie kilka dni temu [nie jestem gotowa, by mowić o tym].
Nic nie rozumiem, więc zapalę papierosa, choć kompletnie nie mam na niego ochoty. Zaraz doznaję plastycznych wizji gnijącego uzębienia. Ale ten dym:
a)pachnie jak coś z przeszłości, co pamiętam jako dobry czas;
b)przywędzi mnie i kiedy poczuję mdłości, na nich się właśnie skupię, nie na tym, co myślę. A taka chwila rzadkiego odpoczynku bez mózgu na wagę jest złota.

14.10.2013

Natasza idzie do psychiatry, czyli metody myślenia.

Myślę przeważnie wrażeniami i obrazami, ale słów tam nie ma. Tylko stop klatki: sceny, pierwotne nastroje, rodzaje światła, zapachy. Żeby oprawić coś w sposób zrozumiały dla innych, potrzebuję "obejrzeć" wszystkie sekwencje wrażeń jeszcze raz. Jak je oglądam, przeżywam na nowo. Dlatego rzadko decyduję się tak uczynić w stanie pełnej świadomości.

Ponieważ mam zdecydowanie za dużo emocji, przeważnie przypatruję się czemukolwiek bliżej dopiero po pijanemu.
Tyle, że tak nie wolno.
Samoświadomi ludzie potrafią przetwarzać własne wrażenia "na żywca". Ba, nawet im z tym dobrze.

Spróbowałam zrobić schemat "rollercoastera". Nie wyszedł bardzo podobnie ani precyzyjnie, bo to trudno uchwycić. Wydzieliłam na razie trzy najbardziej odczuwalne stany. Między nimi można się wahać kilka razy w ciągu godziny, kilkanaście w ciągu doby [plus xyz stanów pośrednich, których nie umiem scharakteryzować - musiałabym notować na bieżąco]. Czasem jedna z "głównych" opcji panuje przez kilka dni, ale nie ma tygodnia, który byłby cały równy.

Rollercoaster:

1) Euforia [lubię ją] -
Przychodzi nagle. Powiedzmy, że idę ulicą w żadnym konkretnym celu. Nieświadomie rejestruję to czy tamto, ale bez specjalnego myślenia. Nagle pojawia się element, który odczuwam jak kawałek przeszłości : to może być zapach perfum, który ktoś wlecze za sobą, albo światło deszczowe w połączeniu z określonym typem pogody.  I już, jestem "wrzucona tam". Wszystko przebarwne, miejsca przedzierzgają się z jednych w drugie. Bardzo specyficzny efekt. Kolory rozbielone, za intensywne, jakby się miało gorączkę.

Tą ulicą chodzę co dzień do pracy, ale "tam" zaczyna wyglądać jak nowe miejsce. Trasa ma kilkaset metrów, ale ja spaceruję kilometrami. Nie jestem już w kraju, w którym jestem, ani w mieście, w którym jestem. Jak wracam "stamtąd", wracam z bardzo daleka. Zachwycona wędruję zaułkami i gubię się, choć znam drogę od lat. To nic, jestem podróżnikiem, explorerem! Hipnotyzujące konfiguracje. Świat się robi przepełniony przepysznymi szczegółami. Trzeba je wszystkie zanotować, zachować! Wyłapać, zeżreć, wchłonąć! Zeżreć tez dosłownie : jedzenie stanowi "tam" rozkosz wręcz zmysłową; smaki- eksplozje, faktury tkanin, ścian czy czegokolwiek innego-  pieszczoty, serie maleńkich orgazmów. Nowy pomysł, o, jeszcze jeden, a może tamten...? Wszystkie świetne! Ludzie pasjonujący, wszyscy charyzmatyczni, postaci z filmu! W bramach drzewa, kamienice całe uzbierane z drobnostek. Dachy, klatki schodowe, magiczne labirynty. Wszędzie odniesienia do historii, które znam. Symbole. Rzeźbione drzwi pokryte graffiti jak wystawowa ekspozycja; za ludźmi się ciągną warkocze zapachów - meandry - na parapecie okna opuszczonej kamienicy trzy butelki, jedna od drugiej mniejsza, szkło przy cegłach spod tynku spod napisów - przepyszne! Zrujnowany sklep ma witrynę w przedwojennym stylu, na pewno rzeźbiony kontuar się wewnątrz pojawia o północy i gentlemani, co zginęli w czasie Wielkiej Wojny, przychodzą sobie szyć garnitury.. .

Oprócz zmysłowych wrażeń, które niezmiernie pochłaniają [są cudowne!], wszystko jest wtedy możliwe. Jeśli nawet ktoś mi przypomni o [nie] dawnych lękach, reaguję ze zdziwieniem. Kompletnie nie czuję, że mogłam mieć TAKI problem! W tym momencie wszystko wydaje się perfekcyjnie proste. Otwarte. Robię się bardzo towarzyska : odgrzebuję wszystkie kontakty, nawiązuję je na nowo. Uwielbiam wtedy poznawać nowych ludzi! Rozpoczynam nowe projekty, bo jestem wtedy również najbardziej kreatywna. Piszę mnóstwo, dyskutuję zażarcie, moje projekty biżuterii wzbudzają duże zainteresowanie, bo nie boję się wykorzystywać najdziwniejszych pomysłów.. fotografuję,  produkuję collage, przerabiam ubrania. Autentycznie myślę, że wszystkie plany się powiodą. Nie boję się nikogo. Łażę niebezpiecznymi ścieżkami [przecież nic mi się nie stanie - wszyscy są cudowni, jakie zagrożenia...?]. Chodzę sama na imprezy do miasta, do klubów, gdzie nikogo nie znam, a po godzinie jestem epicentrum nowego towarzystwa. Dużo palę, piję, doba trwa w nieskończoność. Czuję się  piękna, interesująca, lubię być w centrum uwagi: "wszyscy mnie słuchajcie, wszyscy mnie kochajcie, mnie, mnie, traktujcie mnie w szczególny sposób!"  - i robią to, a przynajmniej tak mi się wydaje.


2) Między bajką a przeciążeniem - 
Muzyka jest ponad siły. Tak przeszywająca, że na każdy następny dźwięk się trzeba fizycznie przygotować. To już nie muzyka, ale autoagresja. Przyspieszony świat.  Za dużo światła, trzeba zgasić. Dźwięki za duże, bolesne, przeszkadzają. Jeśli chodzę po brukowcach, to tylko czubkami butów, jeden na raz. Brukowcowe miniprzepaści. Robi się przemożnie. Jeśli rozmawiam wtedy, to mówię szybko i dużo. Nagłe odgłosy odbieram jako atak. Ludzie są wtedy okropnie groźni: kobiety wyglądają jak własne karykatury, najbrzydsze stworzenia świata o okropnych manierach. Faceci - wszyscy idą wtedy za mną na ulicy, panicznie się ich boję. Zapachy się skręcają w sznury, mój mózg te sznury chce porozkręcać, ale nitki są za drobne. Szpileczki ze wszystkich stron. "Pobudzenie psychoruchowe", mówi Doktorek. "Spokojnie!" - mówią inni.
Nie można usiedzieć[trzeba chodzić]. Nie można czytać[nie pamiętam poprzedniego wersu]. Spanie też idzie kiepsko. Trudno ułożyć kolejność rzeczy do zrobienia. To pierwsze, a może to? [Niekończąca się bieganina]. Podejrzliwość - na pewno wszyscy mnie nie cierpią, są źli na mnie. Boję się wyjść z pokoju, przecież kogoś spotkam! Zachwyt rozmywa się w niepokój. Jakaś taka napięta tęsknota, smutek do płaczu i wrzasku. Niepokoju tego nie można niczym uzasadnić ani zgasić. To wtedy najczęściej używam różnych form autoagresji, żeby "unormować" obraz albo "wymęczyć się" [gdy jestem wyczerpana fizycznie, przychodzi sztuczne otępienie. Czasem wolę to niż niepokój i energię bez końca].

3) Stan pseudodepresyjny-
Światło i pyszności bledną, i cała prześwietlona łapczywość znika. Zostaję sama, strasznie zmęczona. Ciało boli jak po grypie. Spowolnienie. Syf. Samotność, lęk, pusto. Nie czuję się jak człowiek. Już nic nigdy się dobrego nie przydarzy... . Ludzie patrzą za dużo, po co tyle patrzą? Wiecznie czegoś chcą, podchodzą, mówią, wymuszają "interakcje zwrotne" - ponad siły. Ktoś zaczyna rozmowę? To atak, bo trzeba udawać zwyczajne, miłe reakcje. Wyduszają ze mnie dawanie, choć nie mam już rezerwy. Ciało ściśnięte, obdarta skóra, pokrzywy. Chciałabym, ale czego? Zapcham to jedzeniem. Nie mam siły, nie obchodzi mnie. Nie chcę. Nie mogę. Nie widzę. Nie ma przyszłości. Zamknięte pudełko. Sekwencja za sekwencją : czynności nie-do-wykonania-raz-na-zawsze, ileż jeszcze tego można...??!? Ratunku. Paskudztwo, gówno, brudne powietrze. Frustracja i rozpacz. Ciasne podwórko. Dlaczego myślałam, że ten projekt jest świetny, skoro palcem mogę wskazać niedoróbki z odległości metra? W tekstach wszystkie słowa fatalnie skomponowane. Próbuję poprawiać, ale innych słów nie ma. Jestem debilem. Kiedyś potrafiłam, a teraz..? Jestem paskudna, brzydka, wielka - powinnam przestać jeść! [tutaj często zaczynam prowadzić dziennik posiłków i ograniczam je albo eliminuję]. Przycisk wskrzeszający zielone światło na przejściu dla pieszych trzeba przycisnąć dokładnie cztery razy, nigdy mniej. Szczotkę do zębów trzeba strzepnąć.. . Dręczące myślenie. "Dlaczego cztery, ty debilko? Zabierz się do roboty. Nie możesz? No tak, oczywiście! To do ciebie podobne. Kiedyś potrafiłaś [to] i [tamto], ale zmarnowałaś tyle szans! Nic już z ciebie nie będzie. Gdybyś [wtedy] nie zrobiła [tego], lecz [tamto]... powinnaś się zabić. Zrób to. Jeśli się nie uda, zabiorą cię do szpitala i zamkną, będzie spokój. [i tak dalej; średnio akuratny zapis, bo akurat teraz tego nie czuję, a jeśli czegoś właśnie nie "przerabiam",  słabo to wrażenie pamiętam. Zawsze jestem tylko "teraz", jeśli chodzi o emocje].



Idę do psychiatry w środę. Właśnie z powodu tych wszystkich "rollercoasterów".

Dawno u takiego lekarza nie byłam. Wymieniłam farmakoterapię [uznałam, że nie przynosiła ona skutków innych niż uboczne] na psychoterapię. Ćpam Doktorkowe interpretacje jak antypsychotyki.

 Kiedyś brałam leki regularnie; przez trzy lata przetestowałam całkiem spory zestaw. Zły to był czas - ogólnie, trudno więc ocenić, czy akurat chemikalia zrobiły ze mnie zbombardowane miasto, czy powód był inny. Ja sobie najpierw skojarzyłam degradację ze specyfikami [bezbolesne wytłumaczenie], ale teraz tej pewności coraz mniej. Terapia przynosi wyraźne efekty: więcej rozumiem, dopuszczam do siebie więcej i lepiej potrafię łączyć przyczyny ze skutkami. Więc wtedy było niespokojnie, źle, była przemoc i katastrofy. Teraz jest dobrze i poukładane, a jednak ja ciągle nie jestem poukładana, mimo dobrego czasu, dobrych ludzi, spokoju.. .

Chcę więc usłyszeć - powinnam napychać się czymś więcej prócz dyskusji, czy nie?

Psychiatrę znalazłam w internecie. Ludzie napisali, że się może wydawać dziwny na pierwszy rzut oka, ale to świetny diagnosta. I jedno, i drugie brzmi zachęcająco.

8.10.2013

Wtorek bez Doktorka. Lęk, zmęczenie i zmiany.

Przez 18 miesięcy [odkąd chodzę na terapię] tydzień mój wyglądał zawsze tak samo.
Wtorek, 19:00-19:50 w gabinecie.
Czwartek: 18:30-19:20 w gabinecie.

Żadnych wypadków, żadnych wyjątków. Jedyne trwałe, bezpieczne miejsce, jakie mi się w życiu przydarzyło. Od razu myślę angielskim słowem "consistent".

Doc. raz tylko odwołał serię sesyjną, a to wtedy, gdy miał urlop. Rok temu.

I dzisiaj.

Mimo, że zostałam uprzedzona już tydzień temu, dzisiaj lęk od rana. Zaburzony rytm.
Poranek jak zawsze koszmarny, syzyfowe prace [kąpiel-makeup-się ubieranie - wszystko, co niestety powtarzalne i za nic nie można wykonać tego raz, a dobrze].
Remont fasady kamienicy, więc za oknem rusztowania, a samo okno zaklejone folią od miesiąca. Jeśli nawet nie masz klaustrofobii, to bum - i już masz.

Późniejszym wieczorem [zwykle najlepsze godziny dnia] upiłam się delikatnie, acz konsekwentnie i zafarbowałam włosy na kolor galaktyki. Turkusowy plus fuksja. Zdjęcia później.

 Ciężko toleruję zmiany, ale przez ostatnie dni tak bardzo mnie "nosiło" wieczorami! Niezmierne pobudzenie, humor pozornie doskonały, ale ja czułam coś jeszcze pod "pozytywną skórką". Nocą ten humor się rozwijał w niezdolność do spokoju po prostu. Masa fantazji, sny realistyczne nad wytrzymałość. Nie mogłam spokojnie leżeć. Rano prześcieradło na ziemi, myśli na ziemi, ja na ziemi nisko.

W tym tygodniu duży rollercoaster [góra, dół, góra, dół..] .
Przygotowywałam sobie wieczorem kolorowe ubrania, biegałam po mieszkaniu jak nakręcana zabawka, sypałam anegdotami, nie mogłam przestać opowiadać Współlokatorkom o szaleńczych planach [książka samodzielnie napisana do zedytowania i wydania, artystyczne projekty, samomodyfikacje, historie, które następnego dnia wcale nie wydawały się aż tak intensywne]. Śmiech, nie-chcę-spać, chcę-się-bawić.
Rano zmieniałam ubrania na szare, akceptowalne. Zapominałam o poprzednim wcieleniu.Wściekała mnie konieczność wypowiadania słów, pokazywania się publicznie. Żadnego konkretnego myślenia: samo odczuwanie, i to bolesne. Wszędzie wysokie, niebieskie światło, zdecydowanie za ostre. Ledwo potrafiłam znieść moment, gdy się wychodzi z cichej bramy do Świata Wrzeszczącego.

Gdyby nastroje choć raz mogły zostać przez dobę równe.....!

6.10.2013

Autoagresja, defilada i wypowiedź nieuporządkowana.

Trudno będzie trzymać się tematyki, którą sobie narzuciłam.

Szerzenie świadomości na temat zdrowia psychicznego? Trudny cel godzien podziwu! Ludzie, którzy się tym zajmują w sensowny sposób, odwalają świetną robotę. Trzeba do tego być bardzo otwartym, szczerym, nie obawiać się pokazywać słabości.  Regularnie pasę się na cudzych vlogach youtube'owych opatrzonych etykietami "mental health awareness". Krótko i zwięźle : też chcę.
 Jednak:

a) naprawdę boję się rozpowszechniać w internecie takie rzeczy. Zawsze, kiedy próbuję, walczę z durnymi scenariuszami, co się mnożą wbrew woli:

-że ktoś znajdzie mnie [jako prawdziwą osobę], a pozyskanych informacji użyje w wyjątkowo niszczący sposób;
-że ktoś zdobędzie władzę nade mną [szantaż etc.], używając tych informacji;
- że ludzie, których znałam kiedyś, a którzy teraz mnie nienawidzą, znajdą to wszystko i urządzą nagonkę;
-że [wstaw nieokreślone poczucie zagrożenia nie do wysłowienia]. Sprawia ono, że w końcu przeważnie kasuję wszystko, co wprowadziłam do sieci. Nigdy nie korzystałam z żadnych portali spolecznościowych właśnie dlatego.

b) pisanie o tym wymaga rozgrzebywania konkretnych wydarzeń, więc wielka blokada ogrania moją głowę, ilekroć próbuję. 

Ale będę próbować, choćby w ramach treningu.

Rzecz w tym, że słabo rozpoznaję własne emocje. Praktycznie nie potrafię świadomie się z nimi kontaktować i jeśli w ogóle odreagowuję, używam metod, które nadawałyby się do straszenia dzieci. Pracuję nad tym wszystkim pilnie z moim ulubionym psychoterapeutą - ksywa Doktorek - dokładnie dwa razy w tygodniu. Czarna to jednak robota. 

Zaczęłam wczoraj pisać post. Ustaliłam temat; w miarę pisania temat rozkrzewił się, nadeszły następne. Spłodziłam wielki elaborat, zabrnęłam w dygresje, wkurwiłam się i poszłam spać, nie wysławszy nic. Dziś próba numer dwa. 

Mam na sobie jasną bluzę z długimi rękawami. Lewy rękaw trochę poplamiony krwią. Pocięłam się przedwczoraj w nocy. Strupki pękły we śnie i zapaskudziły kolejną rzecz. 
Ostatnimi czasy nie robię kuku często ani w charakterze kary, ani nawet ze złości. Bliżej prawdy byłoby powiedzieć, że ze zmęczenia.

 Jeśli ludzi wokół jest zbyt wielu;  jeśli całe dnie spędzam "w ekspozycji" [tzn. na zwnątrz, bez czasu dla siebie, realizując zadania] . Jeśli inni wrzucają mi na głowę swoje historie, emocje i sprawy [ludzie lubią mi opowiadać o różnościach, bo ich przeważnie nie oceniam. "Wchłaniam" za to cudze nastroje czy zagdanienia, a potem chodzę z nimi przez cały dzien musującymi we mnie, i nie umiem się tego pozbyć. To, co dla innych jest niczym wielkim- nie proszą przecież o przysługę ani o pieniądze - dla mnie jest mocno obezwładniające]. 

... więc wszystkie elementy magazynują się, nawarstwiają, nakładają na siebie. Jestem przeprężona, nie mogę zasnąć, nie mogę się nawet położyć bez natłoku upierdliwych myśli, nie mam już siły rozmawiać sensownie, nie umiem przemóc lęku. Nic się nie wydarzyło, nie ma logicznego uzasadnienia dla tak paskudnego samopoczucia [wrażenie, jakby czekać na coś strasznego, co MUSI nadejść. Ale co, kiedy, jak, gdzie...?] 

Gdy się potnę, uzasadnienie jest. "No pewnie - a czego się spodziewasz? Robisz rzeczy, które robią tylko kompletne odpały - nikt normalny się tak nie zachowuje - więc jak masz się czuć? "

Można zwalić huśtawki nastrojów na własne zachowanie absurdalno - nieodpowiedzialne i w ten sposób uzasadnić wszystko. Tyle, że oczywiście nie nastrój pojawia się po akcie autoagresji, lecz akt autoagresji w wyniku nastroju. 

Kiedyś nie zdawałam sobie z tego sprawy. Kiedyś w ogóle nie zdawałam sobie sprawy z niczego podobnego - po prostu robiłam, co impulsy kazały. Byłam w gruncie rzeczy dosyć dzika. Przyznam szczerze, że łatwiej było nie wiedzieć, nie rozumieć, być przeświadczoną, że tak działa każdy człowiek. 

W każdym razie dwa dni temu byłam w pracy. Następnie odbyłam rozmowę z bliskim znajomym [ktory czyni wobec mnie jakieś zakusy emocjonalne]. Następnie dyskusja ze znajomą [wsparcie w konkretnej sprawie]. Następnie esemesowe konwersacje z człowiekiem, który od lat nie może o mnie zapomnieć, jednak nie może również zdecydować się na żadne "konkretności" - nic, tylko nażera się moją defiladą*.
Następnie nadszedł wieczór, i Współlokatorki urządziły małą nasiadówkę towarzyską w mieszkaniu. Było nas w sumie trzy. Niestety, ja doszłam już wtedy do momentu, gdy zaczynam się wyłączać. Potrzebuję wtedy zamknąć się w pokoju - najlepiej zaciemnionym- nie odzywać się, nie musieć być żadna konkretna, zdjąć ubranie, zmyć makeup, nie przyjmować żadnych bodźców. 

Często czuję, że zaraz mnie "wykasuje", ale zarazem nie chcę opuszczać towarzystwa. Chcę rozmawiać, bawić się i socjalizować jak wszyscy inni, no bo co w końcu...!  Ciało/głowa/coś innego fizycznego wysyła te sygnały, zamyka mnie w pudełku i robi na szaro, tymczasem część charakteru zależna ode mnie usiłuje się przeciwstawić. Wtedy właśnie kończę marnie. 

W każdym razie siedziałyśmy w przestrzeni wspólnej przy muzyce. Białe wino w kieliszkach, rozmowy. Dużo żwawości i ruchu, jasno, miło. W moim telefonie cały czas wiadomości. Muszę odpowiadać, bo jak nie odpowiadam [a bywa, że miesiącami, bo po prostu nie mogę się zmusić] ludzie czują się odepchnięci, a wtedy mogą zniknąć. Nawet, gdy nie mam na nich sił, muszę wiedzieć, że są "w odwodzie". 

 Trzymam w cuglach swoje nastroje, żeby nie było widać, jak robią rollercoaster. Muszę się śmiać, żartować [przecież to fajne, więc powinnam mieć na to ochotę]. W rezultacie jestem hipergłośna, hiperabsorbująca, teatralna do porzygania - ale innym się podoba, więc kontynuuję. W końcu przychodzi moment, kiedy przestaję czuć cokolwiek oprócz wyjątkowo paskudnego pobudzenia. Cały czas jednak muszę monitorować, jak "działam" w towarzystwie. 

Butelka wina ma uszkodzoną szyjkę. Zadzior w kształcie nowej szminki. Odparzam etykietę, bo butelka jest piękna. 

Kiedy Współlokatorki zajęte są swoimi papierosami, mówię, że idę postawić butelkę w pokoju. W pokoju szybko przeciągam "szminką" butelki po przedramieniu, bo od pierwszego momentu tylko o tym myślę. Wracam do kuchni. Krwawię na krzesło [na szczęście pod poziomem stołu], więc napycham rękaw papierem toaletowym. Szybko wycieram siedzenie. One myślą, że rozlałam wino. Cały czas jestem wesoła i głośna. 

Wracam do pokoju jeszcze kilka razy i używam - tym razem - żyletki, bo efekt akcji mija. Zimne strużki, w jakiś sposób miłe. Tak, jakbym piła wodę, tylko w drugą stronę. W ogóle nie czuję nic więcej, jedynie mokry chłód i te minirzeki.  Tak "na obiektywnie" zdaję sobię sprawę, że to, co robię:

 1) nie może być przyjemne, na pewno boli moje ciało, ale głowa ból wyparła ;

2) jest nieodpowiednie, a nawet niebezpieczne. 

Ponieważ jest takie, oczywiście nie mowię nikomu. Normą jest, że nie wolno podobnych rzeczy demonstrować. Innym człowiekiem, który robiłby tak, zajęłabym się - ale sobą nie. Oczywiście pobudzenie nie mija. Kończę, kładąc się po piątej rano, pijana,  wrzucona w sam środek uporczywego poczucia pt. "coś jest nie w porządku", opowiadając rzeczy, których potem nie znam [i znać nie chcę]. Regeneruję się po tym długo. Dziś drugi dzień nie ruszam się z łóżka, nie ubieram się, nic. Muszę mieć z czego czerpać w tygodniu.

Świat się "rozwarstwił" [jedną nogą w zwyczajności, drugą w "wiem, że się coś złego dzieje, coś się zdarzy. Gdzie jestem, skoro wszystko wczoraj wyglądało inaczej i czas płynął inaczej?" ] .

Wrażenie rozwarstwienia nie zniknie przez następnych kilka dni. Wyjątkowo nieznośny efekt. Ja stoję w lesie, inni  - przy ognisku. Inni widzą ulice ludne i głośne, ja - niebezpieczne i odkryte, przemieszczone.  Rozmawiamy ze sobą zza szyby, nie jestem pewna, czy mówię wystarczająco głośno, czy może za cicho? Obcy pytają, czy pochodzę stąd, bo mam obcy akcent.  Radzą też:"spokojnie", choć przecież nie robię nic szczególnego. 

Dzisiaj prałam rękaw bluzy, którą miałam na sobie w piątek. Pachniał metalem. Piorąc [w umywalce rudo że hej] rozmawiałam ze Współlokatorką A.
Bardzo wesoła rozmowa, neutralna. Padam z wyczerpania. 



* Defilada to stan podwyższonej intensywności, kiedy jestem wyłącznie własną wersją towarzyską. Taki przeintensywny, pełen niespotykanych historii człowiek otoczony atrakcyjnymi przedmiotami, pewien siebie, bardzo seksualny, bardzo "do przodu". Kreatywny, magiczny, ekspansywny. 

4.10.2013

Cześć, jestem borderem, czyli numer jeden. / Hi, I'm borderline aka no.1 entry.


Dzień dobry, ten blog będzie o okropnościach. Mówię [niemal] poważnie.



Zamierzam pisać o zaburzeniach osobowości [szczególnie tych, które zdiagnozowano u mnie, ponieważ jestem egocentryczną pierdołą].

Zamierzam również pisać o wszystkim, co się z wyżej wspomnianą, uroczą kwestią wiąże.

 W programie wystąpią : autoagresja, kompulsywne zachowania, raptowne zmiany nastrojów od stanów depresyjnych do fenomenalnej euforii, samobójcze próby, PTSD, traumatyczne doświadczenia, zaburzenia adaptacyjne, zaburzenia dysocjacyjne, zaburzenia odżywiania, psychoterapia, farmakoterapia, ludzie postronni [plus masa spraw, o których nie pamiętam teraz, ale przypomnę sobie później].

Dlaczego o tym?

1) Szukam czasem blogów/vlogów tematycznych "po polskiej stronie internetu". Niewiele tego, a przecież chce się czasem znać cudze doświadczenia. Dodaję więc swoje. Może się komuś przydadzą.

2)  Bo żyję w epicentrum wszystkich tych biznesów. Popatrzcie "ze środka" i Wy.


Do później!


English version:


Good morning all. This blog is going to be a pit of gruesomness. I'm being serious here [kind of].

The plan is actually to write about personality disorders [especially ones I've been diagnosed with, because that's what self centered fucks like me do].

So I'll be writing about everything concerning the charming  subject mentioned above.

On the menu : self mutilation, compulsive behaviours, drastic mood swings from the bottom of depression to euphoric highs, suicide attempts, dissociative disorders, eating disorders, psychotherapy, pharmacotherapy, other people's reactions [and loads of other stuff I didn't think of now, but probably will later].

Why do I want to talk about this?

1) Used to look for polish blogs covering such topics and there's not many of them - yet all of us sometimes feel the need to know that there are others struggling as well. So here's my story; maybe someone will find it useful.

2) Because I live my life "between it all". So here's an opportunity to check out for yoursef how it feels like.


Till later then.