Szerzenie świadomości na temat zdrowia psychicznego? Trudny cel godzien podziwu! Ludzie, którzy się tym zajmują w sensowny sposób, odwalają świetną robotę. Trzeba do tego być bardzo otwartym, szczerym, nie obawiać się pokazywać słabości. Regularnie pasę się na cudzych vlogach youtube'owych opatrzonych etykietami "mental health awareness". Krótko i zwięźle : też chcę.
Jednak:
Jednak:
a) naprawdę boję się rozpowszechniać w internecie takie rzeczy. Zawsze, kiedy próbuję, walczę z durnymi scenariuszami, co się mnożą wbrew woli:
-że ktoś znajdzie mnie [jako prawdziwą osobę], a pozyskanych informacji użyje w wyjątkowo niszczący sposób;
-że ktoś zdobędzie władzę nade mną [szantaż etc.], używając tych informacji;
- że ludzie, których znałam kiedyś, a którzy teraz mnie nienawidzą, znajdą to wszystko i urządzą nagonkę;
-że [wstaw nieokreślone poczucie zagrożenia nie do wysłowienia]. Sprawia ono, że w końcu przeważnie kasuję wszystko, co wprowadziłam do sieci. Nigdy nie korzystałam z żadnych portali spolecznościowych właśnie dlatego.
b) pisanie o tym wymaga rozgrzebywania konkretnych wydarzeń, więc wielka blokada ogrania moją głowę, ilekroć próbuję.
Ale będę próbować, choćby w ramach treningu.
Rzecz w tym, że słabo rozpoznaję własne emocje. Praktycznie nie potrafię świadomie się z nimi kontaktować i jeśli w ogóle odreagowuję, używam metod, które nadawałyby się do straszenia dzieci. Pracuję nad tym wszystkim pilnie z moim ulubionym psychoterapeutą - ksywa Doktorek - dokładnie dwa razy w tygodniu. Czarna to jednak robota.
Zaczęłam wczoraj pisać post. Ustaliłam temat; w miarę pisania temat rozkrzewił się, nadeszły następne. Spłodziłam wielki elaborat, zabrnęłam w dygresje, wkurwiłam się i poszłam spać, nie wysławszy nic. Dziś próba numer dwa.
Mam na sobie jasną bluzę z długimi rękawami. Lewy rękaw trochę poplamiony krwią. Pocięłam się przedwczoraj w nocy. Strupki pękły we śnie i zapaskudziły kolejną rzecz.
Ostatnimi czasy nie robię kuku często ani w charakterze kary, ani nawet ze złości. Bliżej prawdy byłoby powiedzieć, że ze zmęczenia.
Jeśli ludzi wokół jest zbyt wielu; jeśli całe dnie spędzam "w ekspozycji" [tzn. na zwnątrz, bez czasu dla siebie, realizując zadania] . Jeśli inni wrzucają mi na głowę swoje historie, emocje i sprawy [ludzie lubią mi opowiadać o różnościach, bo ich przeważnie nie oceniam. "Wchłaniam" za to cudze nastroje czy zagdanienia, a potem chodzę z nimi przez cały dzien musującymi we mnie, i nie umiem się tego pozbyć. To, co dla innych jest niczym wielkim- nie proszą przecież o przysługę ani o pieniądze - dla mnie jest mocno obezwładniające].
... więc wszystkie elementy magazynują się, nawarstwiają, nakładają na siebie. Jestem przeprężona, nie mogę zasnąć, nie mogę się nawet położyć bez natłoku upierdliwych myśli, nie mam już siły rozmawiać sensownie, nie umiem przemóc lęku. Nic się nie wydarzyło, nie ma logicznego uzasadnienia dla tak paskudnego samopoczucia [wrażenie, jakby czekać na coś strasznego, co MUSI nadejść. Ale co, kiedy, jak, gdzie...?]
Gdy się potnę, uzasadnienie jest. "No pewnie - a czego się spodziewasz? Robisz rzeczy, które robią tylko kompletne odpały - nikt normalny się tak nie zachowuje - więc jak masz się czuć? "
Można zwalić huśtawki nastrojów na własne zachowanie absurdalno - nieodpowiedzialne i w ten sposób uzasadnić wszystko. Tyle, że oczywiście nie nastrój pojawia się po akcie autoagresji, lecz akt autoagresji w wyniku nastroju.
Kiedyś nie zdawałam sobie z tego sprawy. Kiedyś w ogóle nie zdawałam sobie sprawy z niczego podobnego - po prostu robiłam, co impulsy kazały. Byłam w gruncie rzeczy dosyć dzika. Przyznam szczerze, że łatwiej było nie wiedzieć, nie rozumieć, być przeświadczoną, że tak działa każdy człowiek.
W każdym razie dwa dni temu byłam w pracy. Następnie odbyłam rozmowę z bliskim znajomym [ktory czyni wobec mnie jakieś zakusy emocjonalne]. Następnie dyskusja ze znajomą [wsparcie w konkretnej sprawie]. Następnie esemesowe konwersacje z człowiekiem, który od lat nie może o mnie zapomnieć, jednak nie może również zdecydować się na żadne "konkretności" - nic, tylko nażera się moją defiladą*.
Następnie nadszedł wieczór, i Współlokatorki urządziły małą nasiadówkę towarzyską w mieszkaniu. Było nas w sumie trzy. Niestety, ja doszłam już wtedy do momentu, gdy zaczynam się wyłączać. Potrzebuję wtedy zamknąć się w pokoju - najlepiej zaciemnionym- nie odzywać się, nie musieć być żadna konkretna, zdjąć ubranie, zmyć makeup, nie przyjmować żadnych bodźców.
Następnie nadszedł wieczór, i Współlokatorki urządziły małą nasiadówkę towarzyską w mieszkaniu. Było nas w sumie trzy. Niestety, ja doszłam już wtedy do momentu, gdy zaczynam się wyłączać. Potrzebuję wtedy zamknąć się w pokoju - najlepiej zaciemnionym- nie odzywać się, nie musieć być żadna konkretna, zdjąć ubranie, zmyć makeup, nie przyjmować żadnych bodźców.
Często czuję, że zaraz mnie "wykasuje", ale zarazem nie chcę opuszczać towarzystwa. Chcę rozmawiać, bawić się i socjalizować jak wszyscy inni, no bo co w końcu...! Ciało/głowa/coś innego fizycznego wysyła te sygnały, zamyka mnie w pudełku i robi na szaro, tymczasem część charakteru zależna ode mnie usiłuje się przeciwstawić. Wtedy właśnie kończę marnie.
W każdym razie siedziałyśmy w przestrzeni wspólnej przy muzyce. Białe wino w kieliszkach, rozmowy. Dużo żwawości i ruchu, jasno, miło. W moim telefonie cały czas wiadomości. Muszę odpowiadać, bo jak nie odpowiadam [a bywa, że miesiącami, bo po prostu nie mogę się zmusić] ludzie czują się odepchnięci, a wtedy mogą zniknąć. Nawet, gdy nie mam na nich sił, muszę wiedzieć, że są "w odwodzie".
Trzymam w cuglach swoje nastroje, żeby nie było widać, jak robią rollercoaster. Muszę się śmiać, żartować [przecież to fajne, więc powinnam mieć na to ochotę]. W rezultacie jestem hipergłośna, hiperabsorbująca, teatralna do porzygania - ale innym się podoba, więc kontynuuję. W końcu przychodzi moment, kiedy przestaję czuć cokolwiek oprócz wyjątkowo paskudnego pobudzenia. Cały czas jednak muszę monitorować, jak "działam" w towarzystwie.
Butelka wina ma uszkodzoną szyjkę. Zadzior w kształcie nowej szminki. Odparzam etykietę, bo butelka jest piękna.
Kiedy Współlokatorki zajęte są swoimi papierosami, mówię, że idę postawić butelkę w pokoju. W pokoju szybko przeciągam "szminką" butelki po przedramieniu, bo od pierwszego momentu tylko o tym myślę. Wracam do kuchni. Krwawię na krzesło [na szczęście pod poziomem stołu], więc napycham rękaw papierem toaletowym. Szybko wycieram siedzenie. One myślą, że rozlałam wino. Cały czas jestem wesoła i głośna.
Wracam do pokoju jeszcze kilka razy i używam - tym razem - żyletki, bo efekt akcji mija. Zimne strużki, w jakiś sposób miłe. Tak, jakbym piła wodę, tylko w drugą stronę. W ogóle nie czuję nic więcej, jedynie mokry chłód i te minirzeki. Tak "na obiektywnie" zdaję sobię sprawę, że to, co robię:
1) nie może być przyjemne, na pewno boli moje ciało, ale głowa ból wyparła ;
2) jest nieodpowiednie, a nawet niebezpieczne.
Ponieważ jest takie, oczywiście nie mowię nikomu. Normą jest, że nie wolno podobnych rzeczy demonstrować. Innym człowiekiem, który robiłby tak, zajęłabym się - ale sobą nie. Oczywiście pobudzenie nie mija. Kończę, kładąc się po piątej rano, pijana, wrzucona w sam środek uporczywego poczucia pt. "coś jest nie w porządku", opowiadając rzeczy, których potem nie znam [i znać nie chcę]. Regeneruję się po tym długo. Dziś drugi dzień nie ruszam się z łóżka, nie ubieram się, nic. Muszę mieć z czego czerpać w tygodniu.
Świat się "rozwarstwił" [jedną nogą w zwyczajności, drugą w "wiem, że się coś złego dzieje, coś się zdarzy. Gdzie jestem, skoro wszystko wczoraj wyglądało inaczej i czas płynął inaczej?" ] .
Wrażenie rozwarstwienia nie zniknie przez następnych kilka dni. Wyjątkowo nieznośny efekt. Ja stoję w lesie, inni - przy ognisku. Inni widzą ulice ludne i głośne, ja - niebezpieczne i odkryte, przemieszczone. Rozmawiamy ze sobą zza szyby, nie jestem pewna, czy mówię wystarczająco głośno, czy może za cicho? Obcy pytają, czy pochodzę stąd, bo mam obcy akcent. Radzą też:"spokojnie", choć przecież nie robię nic szczególnego.
Wrażenie rozwarstwienia nie zniknie przez następnych kilka dni. Wyjątkowo nieznośny efekt. Ja stoję w lesie, inni - przy ognisku. Inni widzą ulice ludne i głośne, ja - niebezpieczne i odkryte, przemieszczone. Rozmawiamy ze sobą zza szyby, nie jestem pewna, czy mówię wystarczająco głośno, czy może za cicho? Obcy pytają, czy pochodzę stąd, bo mam obcy akcent. Radzą też:"spokojnie", choć przecież nie robię nic szczególnego.
Dzisiaj prałam rękaw bluzy, którą miałam na sobie w piątek. Pachniał metalem. Piorąc [w umywalce rudo że hej] rozmawiałam ze Współlokatorką A.
Bardzo wesoła rozmowa, neutralna. Padam z wyczerpania.
Bardzo wesoła rozmowa, neutralna. Padam z wyczerpania.
* Defilada to stan podwyższonej intensywności, kiedy jestem wyłącznie własną wersją towarzyską. Taki przeintensywny, pełen niespotykanych historii człowiek otoczony atrakcyjnymi przedmiotami, pewien siebie, bardzo seksualny, bardzo "do przodu". Kreatywny, magiczny, ekspansywny.
Cześć Natasza, dziękuję za zaproszenie do Twojego bloga :)
OdpowiedzUsuńPrzypomina filmy z gatunku kina europejskiego - inteligentny, życiowy.
Treść mnie nie szokuje i nie dziwi, bo znam to wszystko na swój sposób, w łagodniejszej wersji.
A teraz pytania, wątpliwości i wymądrzanie się ;)
Nie rozumiem, dlaczego uważasz, że ludzie chcą Cię widzieć taką wesołą, itp.? Zależy od osoby. Mnie by zniechęciła do kontaktu taka wciąż luzacka, pewna siebie koleżanka.. Kiedy się dobrze czujesz to rozumiem, ale kiedy masz się zmuszać dla ludzi i w związku z tym czuć jeszcze gorzej, to w ogólnym rozrachunku chyba się nie opłaca. Tak czy owak, ja wolę „wersję” spokojniejszą, taką jak podczas rozmowy o dziadkach, no i oczywiście taką jak się pokazujesz w pisaniu.
Generalna uwaga - nie rozumiem, dlaczego ludzi przeraża, kiedy ktoś uszkadza swoją skórę, a jenocześnie nie przeraża ich, wręcz namawiają do trucia się papierosami i alkoholem. Wg mnie to wszystko jest podobnie niezdrowe i szkodliwe.
Nie wiem jak zakończyć, więc banalnie i szczerze - życzę udanej terapii i lekkiego pióra :)
Amelka
Jak już powiedziałam gdzie indziej - cieszę się, że czytasz ten blog. Porównanie do europejskiego kina znajduję jako wielki komplement, bo niesamowicie cenię historie opowiedziane w tym stylu. Teraz będę jeszcze bardziej pilnować, żeby nie napisać nic durnego ;)
OdpowiedzUsuńPrzekonanie, że każdy woli przebywać w towarzystwie "człowieka sukcesu", wpojono mi w domu na rozmaite sposoby. Następnie przekonanie to utrwalili [również na rozmaite sposoby] różni ludzie, niestety bardzo w moim życiu ważni. Te zachowania pojawiają się automatycznie, na zasadzie wadliwego mechanizmu obronnego - ze strachu przed odrzuceniem, napaścią z cudzej strony. Często nie chcę się tak zachowywać, ale po prostu nie umiem inaczej. Ostro pracuję nad tym na terapii.
Paradoksalnie mnie też onieśmielają/niespecjalnie zachęcają do kontaktów tacy "najbardziej ekstrawertyczni z ludzi".
Dobrze wiedzieć, że "cicha wersja" jest akceptowalna/do polubienia. Dziękuję.
Sprawę alkoholu i papierosów rozumiem następująco : (to tylko mój punkt widzenia, nie Jedyny Słuszny)
... jedno i drugie jest akceptowane społecznie, łatwe do zrozumienia, rytualne niemal [jak wspólne posiłki]. Nie ma w paleniu czy piciu niczego tajemniczego, nie-do-kontrolowania[ o ile ktoś nie przesadza z alkoholem, co jednak nie zdarza się aż tak często]. Autoagresja budzi lęk, bo stanowi demonstrację słabości, utratę kontroli i - jednak - operuje się wtedy b. pierwotnymi metodami. To dzielenie siebie na ciało i głowę, kiedy przeciętnie człowiek jednak czuje się całością. Pierwotne impulsy zawsze przerażają tak zwanych normalnych ludzi. Wszystko, co nieznane i nie do końca wytłumaczalne, prowokuje panikę, legendy. Większość tego nie praktykuje, więc - aaaa, zwiewamy!
Pozdrawiam,
n.