Myślę przeważnie wrażeniami i obrazami, ale słów tam nie ma. Tylko stop klatki: sceny, pierwotne nastroje, rodzaje światła, zapachy. Żeby oprawić coś w sposób zrozumiały dla innych, potrzebuję "obejrzeć" wszystkie sekwencje wrażeń jeszcze raz. Jak je oglądam, przeżywam na nowo. Dlatego rzadko decyduję się tak uczynić w stanie pełnej świadomości.
Ponieważ mam zdecydowanie za dużo emocji, przeważnie przypatruję się czemukolwiek bliżej dopiero po pijanemu.
Tyle, że tak nie wolno.
Samoświadomi ludzie potrafią przetwarzać własne wrażenia "na żywca". Ba, nawet im z tym dobrze.
Spróbowałam zrobić schemat "rollercoastera". Nie wyszedł bardzo podobnie ani precyzyjnie, bo to trudno uchwycić. Wydzieliłam na razie trzy najbardziej odczuwalne stany. Między nimi można się wahać kilka razy w ciągu godziny, kilkanaście w ciągu doby [plus xyz stanów pośrednich, których nie umiem scharakteryzować - musiałabym notować na bieżąco]. Czasem jedna z "głównych" opcji panuje przez kilka dni, ale nie ma tygodnia, który byłby cały równy.
Rollercoaster:
1) Euforia [lubię ją] -
Przychodzi nagle. Powiedzmy, że idę ulicą w żadnym konkretnym celu. Nieświadomie rejestruję to czy tamto, ale bez specjalnego myślenia. Nagle pojawia się element, który odczuwam jak kawałek przeszłości : to może być zapach perfum, który ktoś wlecze za sobą, albo światło deszczowe w połączeniu z określonym typem pogody. I już, jestem "wrzucona tam". Wszystko przebarwne, miejsca przedzierzgają się z jednych w drugie. Bardzo specyficzny efekt. Kolory rozbielone, za intensywne, jakby się miało gorączkę.
Tą ulicą chodzę co dzień do pracy, ale "tam" zaczyna wyglądać jak nowe miejsce. Trasa ma kilkaset metrów, ale ja spaceruję kilometrami. Nie jestem już w kraju, w którym jestem, ani w mieście, w którym jestem. Jak wracam "stamtąd", wracam z bardzo daleka. Zachwycona wędruję zaułkami i gubię się, choć znam drogę od lat. To nic, jestem podróżnikiem, explorerem! Hipnotyzujące konfiguracje. Świat się robi przepełniony przepysznymi szczegółami. Trzeba je wszystkie zanotować, zachować! Wyłapać, zeżreć, wchłonąć! Zeżreć tez dosłownie : jedzenie stanowi "tam" rozkosz wręcz zmysłową; smaki- eksplozje, faktury tkanin, ścian czy czegokolwiek innego- pieszczoty, serie maleńkich orgazmów. Nowy pomysł, o, jeszcze jeden, a może tamten...? Wszystkie świetne! Ludzie pasjonujący, wszyscy charyzmatyczni, postaci z filmu! W bramach drzewa, kamienice całe uzbierane z drobnostek. Dachy, klatki schodowe, magiczne labirynty. Wszędzie odniesienia do historii, które znam. Symbole. Rzeźbione drzwi pokryte graffiti jak wystawowa ekspozycja; za ludźmi się ciągną warkocze zapachów - meandry - na parapecie okna opuszczonej kamienicy trzy butelki, jedna od drugiej mniejsza, szkło przy cegłach spod tynku spod napisów - przepyszne! Zrujnowany sklep ma witrynę w przedwojennym stylu, na pewno rzeźbiony kontuar się wewnątrz pojawia o północy i gentlemani, co zginęli w czasie Wielkiej Wojny, przychodzą sobie szyć garnitury.. .
Oprócz zmysłowych wrażeń, które niezmiernie pochłaniają [są cudowne!], wszystko jest wtedy możliwe. Jeśli nawet ktoś mi przypomni o [nie] dawnych lękach, reaguję ze zdziwieniem. Kompletnie nie czuję, że mogłam mieć TAKI problem! W tym momencie wszystko wydaje się perfekcyjnie proste. Otwarte. Robię się bardzo towarzyska : odgrzebuję wszystkie kontakty, nawiązuję je na nowo. Uwielbiam wtedy poznawać nowych ludzi! Rozpoczynam nowe projekty, bo jestem wtedy również najbardziej kreatywna. Piszę mnóstwo, dyskutuję zażarcie, moje projekty biżuterii wzbudzają duże zainteresowanie, bo nie boję się wykorzystywać najdziwniejszych pomysłów.. fotografuję, produkuję collage, przerabiam ubrania. Autentycznie myślę, że wszystkie plany się powiodą. Nie boję się nikogo. Łażę niebezpiecznymi ścieżkami [przecież nic mi się nie stanie - wszyscy są cudowni, jakie zagrożenia...?]. Chodzę sama na imprezy do miasta, do klubów, gdzie nikogo nie znam, a po godzinie jestem epicentrum nowego towarzystwa. Dużo palę, piję, doba trwa w nieskończoność. Czuję się piękna, interesująca, lubię być w centrum uwagi: "wszyscy mnie słuchajcie, wszyscy mnie kochajcie, mnie, mnie, traktujcie mnie w szczególny sposób!" - i robią to, a przynajmniej tak mi się wydaje.
2) Między bajką a przeciążeniem -
Muzyka jest ponad siły. Tak przeszywająca, że na każdy następny dźwięk się trzeba fizycznie przygotować. To już nie muzyka, ale autoagresja. Przyspieszony świat. Za dużo światła, trzeba zgasić. Dźwięki za duże, bolesne, przeszkadzają. Jeśli chodzę po brukowcach, to tylko czubkami butów, jeden na raz. Brukowcowe miniprzepaści. Robi się przemożnie. Jeśli rozmawiam wtedy, to mówię szybko i dużo. Nagłe odgłosy odbieram jako atak. Ludzie są wtedy okropnie groźni: kobiety wyglądają jak własne karykatury, najbrzydsze stworzenia świata o okropnych manierach. Faceci - wszyscy idą wtedy za mną na ulicy, panicznie się ich boję. Zapachy się skręcają w sznury, mój mózg te sznury chce porozkręcać, ale nitki są za drobne. Szpileczki ze wszystkich stron. "Pobudzenie psychoruchowe", mówi Doktorek. "Spokojnie!" - mówią inni.
Nie można usiedzieć[trzeba chodzić]. Nie można czytać[nie pamiętam poprzedniego wersu]. Spanie też idzie kiepsko. Trudno ułożyć kolejność rzeczy do zrobienia. To pierwsze, a może to? [Niekończąca się bieganina]. Podejrzliwość - na pewno wszyscy mnie nie cierpią, są źli na mnie. Boję się wyjść z pokoju, przecież kogoś spotkam! Zachwyt rozmywa się w niepokój. Jakaś taka napięta tęsknota, smutek do płaczu i wrzasku. Niepokoju tego nie można niczym uzasadnić ani zgasić. To wtedy najczęściej używam różnych form autoagresji, żeby "unormować" obraz albo "wymęczyć się" [gdy jestem wyczerpana fizycznie, przychodzi sztuczne otępienie. Czasem wolę to niż niepokój i energię bez końca].
3) Stan pseudodepresyjny-
Światło i pyszności bledną, i cała prześwietlona łapczywość znika. Zostaję sama, strasznie zmęczona. Ciało boli jak po grypie. Spowolnienie. Syf. Samotność, lęk, pusto. Nie czuję się jak człowiek. Już nic nigdy się dobrego nie przydarzy... . Ludzie patrzą za dużo, po co tyle patrzą? Wiecznie czegoś chcą, podchodzą, mówią, wymuszają "interakcje zwrotne" - ponad siły. Ktoś zaczyna rozmowę? To atak, bo trzeba udawać zwyczajne, miłe reakcje. Wyduszają ze mnie dawanie, choć nie mam już rezerwy. Ciało ściśnięte, obdarta skóra, pokrzywy. Chciałabym, ale czego? Zapcham to jedzeniem. Nie mam siły, nie obchodzi mnie. Nie chcę. Nie mogę. Nie widzę. Nie ma przyszłości. Zamknięte pudełko. Sekwencja za sekwencją : czynności nie-do-wykonania-raz-na-zawsze, ileż jeszcze tego można...??!? Ratunku. Paskudztwo, gówno, brudne powietrze. Frustracja i rozpacz. Ciasne podwórko. Dlaczego myślałam, że ten projekt jest świetny, skoro palcem mogę wskazać niedoróbki z odległości metra? W tekstach wszystkie słowa fatalnie skomponowane. Próbuję poprawiać, ale innych słów nie ma. Jestem debilem. Kiedyś potrafiłam, a teraz..? Jestem paskudna, brzydka, wielka - powinnam przestać jeść! [tutaj często zaczynam prowadzić dziennik posiłków i ograniczam je albo eliminuję]. Przycisk wskrzeszający zielone światło na przejściu dla pieszych trzeba przycisnąć dokładnie cztery razy, nigdy mniej. Szczotkę do zębów trzeba strzepnąć.. . Dręczące myślenie. "Dlaczego cztery, ty debilko? Zabierz się do roboty. Nie możesz? No tak, oczywiście! To do ciebie podobne. Kiedyś potrafiłaś [to] i [tamto], ale zmarnowałaś tyle szans! Nic już z ciebie nie będzie. Gdybyś [wtedy] nie zrobiła [tego], lecz [tamto]... powinnaś się zabić. Zrób to. Jeśli się nie uda, zabiorą cię do szpitala i zamkną, będzie spokój. [i tak dalej; średnio akuratny zapis, bo akurat teraz tego nie czuję, a jeśli czegoś właśnie nie "przerabiam", słabo to wrażenie pamiętam. Zawsze jestem tylko "teraz", jeśli chodzi o emocje].
Idę do psychiatry w środę. Właśnie z powodu tych wszystkich "rollercoasterów".
Dawno u takiego lekarza nie byłam. Wymieniłam farmakoterapię [uznałam, że nie przynosiła ona skutków innych niż uboczne] na psychoterapię. Ćpam Doktorkowe interpretacje jak antypsychotyki.
Kiedyś brałam leki regularnie; przez trzy lata przetestowałam całkiem spory zestaw. Zły to był czas - ogólnie, trudno więc ocenić, czy akurat chemikalia zrobiły ze mnie zbombardowane miasto, czy powód był inny. Ja sobie najpierw skojarzyłam degradację ze specyfikami [bezbolesne wytłumaczenie], ale teraz tej pewności coraz mniej. Terapia przynosi wyraźne efekty: więcej rozumiem, dopuszczam do siebie więcej i lepiej potrafię łączyć przyczyny ze skutkami. Więc wtedy było niespokojnie, źle, była przemoc i katastrofy. Teraz jest dobrze i poukładane, a jednak ja ciągle nie jestem poukładana, mimo dobrego czasu, dobrych ludzi, spokoju.. .
Chcę więc usłyszeć - powinnam napychać się czymś więcej prócz dyskusji, czy nie?
Psychiatrę znalazłam w internecie. Ludzie napisali, że się może wydawać dziwny na pierwszy rzut oka, ale to świetny diagnosta. I jedno, i drugie brzmi zachęcająco.
Nie mam juz takich stanów.
OdpowiedzUsuń