12.12.2014

Sytuacje połączone pomidorami.



Od czasu do czasu myję jasne buzie białym szafkom kuchennym. Tym razem miały na policzkach pomidorowe pestki . Żyłoby się nam lepiej, gdyby szafki były jednak innej rasy.

*

[Myśl uboczna, a raczej po-boczna wizja, gdy obserwowałam towarzystwo ze świata LGBT] szczupła lesbijka pieści miękką cipkę jak dojrzałe pomidory; przydusza palcami, obejmuje miłośnie, wyciska sok.

*

Jem pomidora jak jabłko i idę ulicą szybko, bo mam na dziewiątą umówioną wizytę u lekarza, a jest jakaś dziewiąta pięć.Zawsze się tego lekarza trochę wstydzę, w zasadzie bardziej, niż gdybym się tam miała rozbierać. Psychiatria to strasznie niekonkretna dziedzina: jak można przepisywać kolejne chemikalium tylko na podstawie "jest gorzej", "jest lepiej"?  Za dwieście lat ludzie będą się chwytać za głowy tak samo, jak my na widok wzmianki o sprzedawanym kiedyś bez recepty syropie przeciwbólowym z kokainą.

Lekarz ma na sobie sweter zamiast zwyczajowej marynarki i parującą kawę rozmiaru jumbo obok komputera. Może zaspał. Zawsze zaskakuje mnie rozmiar jego dłoni, bo jak na nieźle zbudowanego faceta ma je wyjątkowo małe. Małe i kobiece. Może mu się wypłukały od wiecznego dezynfekowania albo od krajania trupów na studiach.

Zaczynam opowiadać o pewnej sprawie, której przedtem nie zgłaszałam. Mówię swobodnie. Kończę i zalega cisza, czuję tę ciszę jako ciężką do zniesienia i dosyć karcącą. "Czy zawsze pani tak ma?" - pyta lekarz.
Jak?
 "W ciągu krótkiego czasu przeszła pani od zadowolenia, przez gniew,do płaczu.Nakręciła się pani w ciągu kilku minut.Czy zawsze pani tak miała?"  Nie znoszę wyrażenia "się nakręcać", ale przytakuję,bo to prawda.
 "Terapia poznawczo - behawioralna się kłania. Ma pani potencjał, żeby dobrze funkcjonować. Jest taki moment, zanim się coś powie, kiedy można się temu jeszcze przyjrzeć. U pani jest on krótki, ale polecam obserwować nastroje i to, co chce pani powiedzieć, przeglądać klatka po klatce...". Mówił coś jeszcze dalej, ale ja już wskoczyłam do kadzi pełnej poniżenia, skrępowania, wstydu, irytacji. Po prostu nie mogłam odpowiedzieć. A wal się z tym swoim potencjałem!
 Przez chwilę siedzieliśmy, ja przygięta do krzesła wszechmocną bańką z ołowiu i gorącego szkła, on - a bo ja wiem, co sobie myślał..?

Zamknęłam emocjonalne żaluzje antywłamaniowe, spróbowałam przełknąć mieszaninę z kadzi [nie dało się]. Wstałam dalej w tej bańce, głos znacznie bardziej miękki i uprzejmy,dziękuję bardzo, do widzenia, położyłam pieniądze na biurku i wyszłam. Nie mam pojęcia, co takiego właściwie zrobiłam, ale on też pożegnał mnie znacznie chłodniej niż zwykle.


*

 [Zza okna tramwaju] Na oślep przez tory sadzi mały człowieczek z siatką pełną pomidorów. Jest pękaty i południowy w kolorycie, na twarzy - groteskowy wręcz wyraz "dążenia do". Biegnie na przystanek. Pewnie chce do żony i dzieci, bo na "do pracy" jest już za późno.


4.12.2014

O irytacji i o wyobraźni.

Wyobraźnia-wacik na sznurku połknięty przez bulimiczkę, kolorowe mleko wyrzygane na płótno, kleksy: minizorza polarna, skurcze i pot zimny, ciało w chińskie osiem,a nogi się trzęsą. Wyciągam długie jelita z ust szeroko otwartych i owijam wokół pięści, potem na łokciu. Istny kabel od odkurzacza starej generacji, kiedy jeszcze nie można było nacisnąć guzika, żeby wessało ten kabel pod obudowę, bo brzydki.
Przyjemnie skupiona, zarazem przeżywam konwulsje; słodka ślina cieknie. Obrzydliwe, ale fascynujące: "jak ty to robisz" [nie wiem]. I zaraz nowe skurcze, ale brudną partię całego procesu mam zamkniętą w komórce pod schodami. 

*

Dwa tygodnie przeżyłam na nowych lekarstwach jako człowiek wesoły, miły i towarzyski, z nadzieją na długą remisję i pewną ulgę, a przed chwilą znowu poczułam przemożną irytację. Rozmawiałam z klientką w galerii i po prostu nagle pstryk, mlaskanie tej kobiety po każdym wypowiedzianym słowie zaczęłam słyszeć głośniej niż cokolwiek innego.. .  Taka irytacja ta w zależności od natężenia potrafi skutecznie spieprzyć każdą sekundę, uczynić koszmarnymi, dożynającymi, niemożliwymi interakcje z innymi ludźmi ["ależ pani sympatyczna...!!" ]. Rezygnacja i bezsilność, nie chcę tego znowu, nie przed świętami, nie po takim krótkim oddechu, cholera!

27.11.2014

Mózg bez smyczy, czyli pobożne dumania.


W czasie mycia podłóg [która to czynność nie wymaga, jak wiadomo, głębszej myśli] zorientowałam się dzisiaj, że nucę pod nosem mszę Haydna, konkretnie zaś "Credo" rozpisane na tak zwany drugi sopran. *

Automatyczny wybór, dokonany przez odłączony umysł, zaskoczył mnie nieco. Zaczęłam przeżuwać tę papkę i pojęłam, że nucę "pod mopa" akt wiary, coś niecoś znajomy również po polsku. Następnie zaczęłam porównywać słowa łacińskie z polskimi, podjarana i dumna, że wciąż jeszcze, po skromnych wykładach odsiedzianych w czasie studiów, rozumiem łacinę [hell - nomen omen - yeah!].

Potem zdałam sobie sprawę, że - akcydentalnie tudzież ironicznie, bo katolicki obrządek zgłębiłam mało i jeśli obserwuję, to w roli ciekawego zjawiska socjologicznego - a więc, że przypadkiem potrafię się po łacinie modlić. Ale fajnie, myślę sobie : nie miałabym problemu z uczestnictwem w mszy, dajmy na to, w latach czterdziestych ubiegłego wieku. Mało tego, mogłabym również stać w gromadzie ubogich chłopów średniowiecznych, bez wyrozumienia kiwających się w minikościółku krytym słomą [najpewniej]. Uznano by mnie za czołową intelektualistkę [albo czarownicę,bo brak logiki w religijnych biznesach wszyscy znamy]; zostałabym szamanem [albo skwarkiem na stosie]. Zaczęłabym praktykować z czystej próżności, żeby mi składano w darze kobiałki jaj i masło [uwielbiam masło].


A propos modlitw jeszcze, pamiętam, że jako dzieciak pobieżnie zafascynowany dziwacznym, kościelnym światem [komunia!] odmawiałam "wierzę" w wersji patriotycznej, mianowicie: "(...) umęczon pod Polskim Piłatem (...)".



* Śpiewałam w chórze, a jakże. Nie, nie był on kościelny. Tak,miał idiotyczną nazwę [uwaga: Don Diri Don]. 

24.11.2014

Do pracy przez park.

Zakatarzonym głosem nuci ktoś, ciągnie za sobą śpiewanie za nitkę jak postaci z komiksów [białe dymki ze słowami w środku, paczki wypchane onomatopejami, aaa, mhm]. Śpiewanie przewlekane przez kamienicę - parter, firanki zaciągnięte z okazji wczesnej pory - wszystko miga niby w oknie pociągu, płasko na wysokości tych hałasujących ust.

Wszędzie pełno drobnych czułostek."Czułostka" nie jako rzeczownik, ale czasownik, proces czynnościowy; każda jest drobiazgiem do kolekcji.
W parku pieski na smyczach łażą trochę niżej, niż polatuje mgła. Kolorowe taśmy od szyi do ręki, tekstylne ścięgna. Jest taki taniec szkocki, gdzie mężczyźni trzymają końce barwnych wstęg i tańczą wokoło słupa, do którego one są przywiązane jednym końcem. Liście to już martwa tkanka, ale nie ponura zgniła, tylko lekka jasna. Mumie ze światła.

19.11.2014

Now to then, and back again.

A propos 1.09.2014

Dzieci idą do szkoły. Podczas ostatnich dwóch tygodni kosze wyprzedażowe w Biedronce nagle zapełniły się zeszytami, paczkami "mazaków" [co za dziwne słowo. Czy "pisaki" nie brzmi lepiej? Że w podtekście akt kreacji, nie akt destrukcji?]. Plastelina i farby plakatówki, za pomocą których producenci robią zresztą ze współczesnych dzieci debili.
 Kiedyś kolory były w pudełkach podpisane poprawnie, jak się patrzy : ugier jasny, sjena palona, karmin i cynober, nazwy smakowały karmelkami albo krwią i wodą morską. Teraz gówniarze mają tylko papkę, piktogram : jasny zielony, ciemny zielony. Jasnoczerwony, ciemnoczerwony. Jakby nie było widać. Huśtawka w górę i w dół, równomiernie rozłożony ciężar, żadnych podbitek. Równie dobrze, jak odbijać się nogami [wkładając jednak w to wszystko pewien wysiłek] można po prostu się kiwać do przodu i do tyłu.

Przez to wszystko dzieci spluwają obecnie słodką marchewką, bo nie smakuje podobnie do chipsów, grają w piłkę jabłkami i lepiej niż pisać ręcznie potrafią naciskać guziki. W górę, w dół. Mięso z hamburgera. Rodzice kibicują, kiedy dziesięciolatek zamiast "kopytka" mówi "gniocchi" [gnioki!] . Elegancko, poka poka synu, że do restaurant chadzamy często.

 Poza wizytami w restaurant obowiązki sprawczo-kuchenne przejmuje babcia, która jeszcze w czasie wielkiej wojny załapała się na ucieczkę przed Rzezią Wołyńską, a także, prawdopodobnie, na grupowo-piwniczne recytowanie litanii jak z Białoszewskiego["od spalenia żywcem ustrzeż nas Panie"]. Babciu, zrób mi gnioki. A babcia lepi z ciasta kluski, które dopiero w ustach wnuka rozpuszczają się po włosku.

12.05.2014

I wszystkiego innego najlepszego.

Zmiana mieszkania. To się stało już jakiś czas temu, może pod koniec zeszłego miesiąca [nigdy nie miałam pamięci do dat]. W każdym razie się otrząsam. Z miejsca jak długa, ciemna kiszka, gdzie lazienka na pierwszy rzut oka całkiem przyjemna tak naprawdę pełna zawsze czadu ["nie zamykajcie panie drzwi na zamek - będzie łatwiej zareagować, jeśli któraś zemdleje w wannie!"]. Kiszka z początku była przestronnym, jasnym mieszkaniem w kamienicy nieszczególnie antycznej. Jak to się wszystko zmienia wraz z atmosferą, takie spostrzeganie rzeczy całkiem materialnych!

Ten dom to był pierwszy spokojny przystanek, gdzie się zaszyłam na długi czas W Połowie Drogi. najpierw bylam całkiem wyważona z zawiasów.  Mały pokój na jedną osobę, gdzie wracałam kochać się, rzygać, się rozmazywać po ścianach i skąd mnie nawet raz zabrało pogotowie. Potem większy pkój, test, czy umiem dzielić przestrzeń i humor [nie umiem]. Na końcu wojna otwarta, krzyki i zniszczone przedmioty. Cisza, drzwi zamknięte, klucze wsunięte do skrzynki, koniec. Kolejny raz wycofywałam się z pomieszczeń - z kwatery- przyczajonej, przyszarzałej, pełnej Czyjejś Obecności Niechcianej do kwadratu. Terytorium obficie oznaczone perfumami, błona z perfum w powietrzu do porzygania.


A teraz spokojny, kompaktowy dom. Kod do drzwi zapamiętałam już za pierwszym razem, wystarczyło wymyślić ciąg skojarzeń. Ilu rzeczy człowiek sobie odmawia, kiedy daje za wygraną pod naporem atmosfery jak cyjanek, jak cement, jak donica ze starą ziemią na głowie i plecach. Powoli chowa się ze wszystkim! Zaskoczona jestem, jak wiele tego. Na przykład zawsze chadzałam po domu nago i tutaj automatycznie do tego wróciłam któregoś z pierwszych dni. Wybierałam przed lustrem zestaw ubrań, obserwowałam to odbicie, dokładnie, tańczyłam trochę. Prosta, pierwotna nieco przyjemność z przebywania ze sobą i siebie rozpoznawania. Nacieranie skóry oliwką. Każde miejsce zadbane, zbadane, widziane, moje. Mogłabym wsadzić ręce w glinę i wywlec siebie stamtąd [i tak samo byłabym bliska ziemi jak teraz].

Zobowiązania finansowe, co spędzały sen z powiek i posyłały w paroksyzmy konsekwentno-panicznej kurwicy, wreszcie odhaczone. Czas na bunt. Od ponad dwóch lat dzielę posiadane pieniądze na trzy kupki. Pierwsza - czynsz. Druga - dla Doktorka [ostatnio nawet dla dwóch]. To, co zostanie,  dopiero mogę zużyć na siebie.
Jeśli chodzi o takie żelazne zasady, jestem naprawdę boleśnie konsekwentna. Raz ułożę plan działania i koniec, trzymam się go potem długo bez żadnego rozmyślania, bez edytowania akcji. Tak Być Musi. Postępowanie tego typu posiada minusy, na przykład pierwszy szkic rzadko bywa naprawdę najlepszą wersją planu.

Po trzech miesiącach kłopotów finansowych zweryfikowałam priorytety. Niechaj mnie nikt nie naśladuje, bo to pewnie będzie głupie, ale odwołuję wszystkie sesje w tym miesiącu. Powinno się ich odbyć jeszcze sześć. Za kupę forsy. A ja już - na razie - nie mogę. Nie mam ochoty. Nie chcę się skupiać na jakimś zważonym dawno temu w mojej głowie gównie, wywlekanym mi oto właśnie teraz przez usta i uszy. Nie chce mi się wracać do domu dwa razy w tygodniu płacząc przez całe miasto, pijąć przez miasta połowę, nokautując się tabletkami przepisowymi na receptę, Myśleć O.. .  Nie chcę już uzależniona być od człowieka, będącego z kolei Instytucją. Odmowa, action declined. Tyle już nad sobą wypracowałam, że mi się wszyscy pracownicy zwolnili. Wypłacilam im odprawy, a sama poszłam kochać się, leżeć nago na koniczynie, jeść pyszności, malować się różowymi szminkami, włóczyć się i kupować, kupować. Jutro kupię sobie spódniczkę z pianki, różową. Albo pomarańczową. Naprawdę. A potem furę sukienek, jakich nigdy nie miałam, bo uważałam [uważano za mnie], że są tandetne i dla badziewiar. Sukienki letnie od chińczyka za 30 zł., w kwiaty, z ozdobami w opozycji do chłodnej elegancji dobrej jakości. Chcę koncertów, wystaw, wernisaży, nowych ludzi, ludzi dawnych, których kocham, ludzi przyszłych, których nie kocham jeszcze, kiczu świadomego, bo lubię, i wszystkiego innego najlepszego.

Nie chce mi się tego rozsądnego przeliczania w maju. Jeśli jeszcze jeden miesiąc będę musiała cokolwiek wyliczać, skoczę oknem, przebrana za prawnika [fatalna kasta zawodowa].


30.04.2014

I'd like to...

Chciałabym tutaj pisać dalej. Kwestia polega na tym, że są momenty, gdy myślę : "rozpocznę wielki projekt! Pomogę wielu ludziom! Rozpowszechnię swoje doświadczenia - o, jakież one będą przydatne! Zaangażuję się w nurt 'uświadamiający'! Bedą ze mną robić wywiady..! Będą..." - i tutaj przychodzi inny czas.
Nagle podnoszę głowę znad książki i widzę wszystko całkiem odwrotnie. Świat zwalnia. Nie czuję już sensu w rozpowszechnianiu tej historii. Po co? To przecież nic ciekawego. Za słabe, przecież nie obcięłam sobie głowy tarką do sera, c'nie?  Poza tym lęki: ktoś, ktogo absolutnie nie chcę, może czytać to wszystko*. Poza tym to nie ma sensu w ogóle, to tylko nudne pieprzenie. Nie mam siły. Siebie nienawidzę. Nie.. nie... nie... .
Potem czynię nocne posiedzenie piwne.
Następnie wszystko zaczyna się od nowa.

Nie wiem, w jaki sposób mogłabym utrzymać regularne notowanie tu. Akurat jestem na etapie piwnego posiedzenia. Za oknem drze się ptak, co mi przypomina takie poranki dawno temu w Anglii. Czas przeskakuje i pozwalam mu na to z rozkoszą, bo tak naprawdę to jest wszystko, co absolutnie należy do mnie.


* EDIT : weszłam tu ze świeżym spojrzeniem i rzuciło mi się w oczy, jak to sformułowanie wygląda. Więc prostuję - nie chodzi o Was wszystkich, którzy to czasem czytacie [z zaprzyjaźnionych forów, na przykład]. Was witam z prawdziwą przyjemnością i wdzięcznością. Chodzi raczej o kogoś z zewnątrz, o kim wiem, że ten adres samowolnie odgrzebał. Tego człowieka tutaj nie chcę. 

18.02.2014

Drunken musings.

Trwa nowy rok. Zawsze to traktowałam symbolicznie, aczkolwiek być może nie ma takie podejście wielkiego sensu. Zawsze wszystkie "okazje" traktuję symbolicznie. W zasadzie wręcz magicznie. "Żeby było dobrze, musi Sylwester być wyjątowy". "Żeby się zdarzyło, co chcę, muszę w absolutnie amerykański sposób spędzić Walentynki".

Ostatnimi czasy czterokrotnie sprawdzam drzwi, gdy po skończonym dniu pracy zamykam galerię, a także cztery razy dotykam gazowych kurków, zanim wyjdę z domu. Ludzi jest wokół mnie mniej, a zarazem i więcej. Mniej filguję swoim złym przyzwyczajeniom, a może jedynie inaczej. Straciłam serce [tak się mowi?] do uświadamiania ludziom metod myślenia "odpałów". W zasadzie straciłam serce do bycia systematyczną. Serce to mięsień, perpetuum mobile.

Jestem pijana, gdy to piszę, więc nie zdziwcie się, jeśli będzie notatka nieco bez sensu.