27.11.2014

Mózg bez smyczy, czyli pobożne dumania.


W czasie mycia podłóg [która to czynność nie wymaga, jak wiadomo, głębszej myśli] zorientowałam się dzisiaj, że nucę pod nosem mszę Haydna, konkretnie zaś "Credo" rozpisane na tak zwany drugi sopran. *

Automatyczny wybór, dokonany przez odłączony umysł, zaskoczył mnie nieco. Zaczęłam przeżuwać tę papkę i pojęłam, że nucę "pod mopa" akt wiary, coś niecoś znajomy również po polsku. Następnie zaczęłam porównywać słowa łacińskie z polskimi, podjarana i dumna, że wciąż jeszcze, po skromnych wykładach odsiedzianych w czasie studiów, rozumiem łacinę [hell - nomen omen - yeah!].

Potem zdałam sobie sprawę, że - akcydentalnie tudzież ironicznie, bo katolicki obrządek zgłębiłam mało i jeśli obserwuję, to w roli ciekawego zjawiska socjologicznego - a więc, że przypadkiem potrafię się po łacinie modlić. Ale fajnie, myślę sobie : nie miałabym problemu z uczestnictwem w mszy, dajmy na to, w latach czterdziestych ubiegłego wieku. Mało tego, mogłabym również stać w gromadzie ubogich chłopów średniowiecznych, bez wyrozumienia kiwających się w minikościółku krytym słomą [najpewniej]. Uznano by mnie za czołową intelektualistkę [albo czarownicę,bo brak logiki w religijnych biznesach wszyscy znamy]; zostałabym szamanem [albo skwarkiem na stosie]. Zaczęłabym praktykować z czystej próżności, żeby mi składano w darze kobiałki jaj i masło [uwielbiam masło].


A propos modlitw jeszcze, pamiętam, że jako dzieciak pobieżnie zafascynowany dziwacznym, kościelnym światem [komunia!] odmawiałam "wierzę" w wersji patriotycznej, mianowicie: "(...) umęczon pod Polskim Piłatem (...)".



* Śpiewałam w chórze, a jakże. Nie, nie był on kościelny. Tak,miał idiotyczną nazwę [uwaga: Don Diri Don]. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz